Paweł Lęcki: Lubię moich uczniów
Myślę, że w byciu nauczycielem najważniejsza jest szczerość i autentyczność. To dla mnie ważne, żeby niczego nie udawać. Staram się jak najbardziej szanować ich poglądy, bo mam różnych uczniów. Są wierzący i niewierzący, tak i inaczej myślący, a ja szukam punktów do dyskusji. Nie chcę, żeby moje poglądy były kluczowymi, bo to zabija dyskusję. Każdą dyskusję - mówi Paweł Lęcki, nauczyciel języka polskiego z Sopotu, felietonista i fotograf.
Ewa Koza, Styl.pl: Tylko mi się wydaje czy przerzucanie się odpowiedzialnością za niedoskonałości w systemie edukacji nabiera na sile?
Paweł Lęcki: - Przerzucamy się nią, bo nie jesteśmy wspólnotą. Rodzice i nauczyciele są osobnymi bytami. Szkoła nie jest miejscem spotkań. Zebrania rodzicielskie to jeden z większych koszmarów, zarówno dla rodziców, jak i nauczycieli. Rzadko zdarzają się takie, po których wszyscy wychodzą i mówią: "było w porządku!". To częsty powód do stresu, dla obu stron. Każda ma jakieś pretensje.
- Szkoła wciąż nie jest miejscem spotkań, takich, jak chociażby osiedlowe pikniki. Tego typu działalności w szkołach praktycznie nie ma. Jeśli się zdarza, to w pojedynczych placówkach, które organizują na przykład śniadania z rodzicami. To daje przestrzeń do zupełnie innej rozmowy.
- Podczas rutynowego zebrania rodzic siada w ławce, tak jak uczeń. A nauczyciel, podobnie jak w trakcie lekcji, za biurkiem. Już samo przearanżowanie przestrzeni, jak przy wspomnianych śniadaniach, dałoby szansę na poruszenie innych problemów i dojście do porozumienia. Moglibyśmy poczuć, że jesteśmy częściami składowymi jednej i tej samej szkoły. Że jesteśmy wspólnotą, a nie zajmujemy pozycje po przeciwnych stronach barykady.
Jakie zmiany w systemie edukacji są niezbędne, żeby młody człowiek uczył się odważnie i samodzielnie myśleć?
- Pierwszą jest zmiana sposobu myślenia. Zanim dojdziemy do podstaw programowych i technikaliów, które, wbrew pozorom, są bardzo trudne, moglibyśmy spróbować uwspólnotowić szkołę. Z tym wiąże się oczywiście uwolnienie jej spod władzy polityków. A do tego potrzebny jest nie kto inny, tylko odważni politycy. Ludzie, którzy przetną splot szkoły z polityką. Nie chodzi o to, żeby w szkole nie mówić o polityce, ale żeby edukacja przestała wprost zależeć od polityki. Co dziś wyjątkowo wyraźne.
- Dobrze byłoby, gdyby szkoła stała się bardziej samorządową jednostką, oczywiście z opieką i kuratelą państwa nad procesem kształcenia. Ważne, żeby politycy przestali mówić nam, nauczycielom, że ustalają taką a taką ideologię, którą my będziemy uczyli się posługiwać. To jest dramat.
Co dalej?
- Po pierwsze, wspólnotowość, po drugie, oderwanie szkoły od decyzyjności polityków. Są na to różne pomysły. Wiem, że w kręgu Szymona Hołowni mówi się o powrocie Komisji Edukacji Narodowej. To jest kwestia nazewnictwa, zagadnienie wtórne. Paradoksalnie nawet kuratoria można byłoby przekształcić w miejsca spotkań szkół. To kolejny ważny element, który warto wymienić. Szkoły bardzo rzadko ze sobą rozmawiają. Nie dzielą się doświadczeniami, dlatego nie wiedzą, co dzieje się w innych.
Mówi pan o komunikacji na linii szkoła podstawowa i średnia?
- Tak, chodzi nie tylko o wymianę poziomą, czyli szkoły średnie ze szkołami średnimi. Ich rozmowa ze szkołami podstawowymi jest też bardzo potrzebna, przecież za chwilę przyjdą do nich uczniowie z podstawówek. Warto rozmawiać o rekrutacji i wielu różnych procesach. Pomijając pojedyncze reakcje i oddolne działania fundacji, wciąż nie ma systemowego sposobu na taką komunikację. Absurdem jest, że kuratoria mają być strażnikami i pełnić tylko rolę karcącą.
- Gdyby stały się miejscem spotkań szkół, zyskalibyśmy. Wszyscy. Można byłoby rozmawiać wtedy o trudnych sprawach i o rozwiązaniach, które się sprawdziły. Nie byłoby problemu, który teraz jest bardzo wyraźny. Myślę o wstydzie, który się pojawia, gdy coś nam się nie uda. Jak się do tego przyznać? Czy to w ogóle mogło się nie udać? Gdybyśmy zaczęli rozmawiać, wszystkim przyniosłoby to korzyść. Wystarczy, że jakaś szkoła powie: "słuchajcie, my mieliśmy podobny problem i poradziliśmy sobie w taki sposób". To pierwsze kroki, które warto postawić.
A nauczyciele?
- Nasza nauczycielska mentalność też się na to wszystko nakłada. Bo żeby uczeń czuł się w szkole dobrze i bezpiecznie, bezpieczny musi się czuć nauczyciel. Ciągle używam pojęcia: "dobrostanu", nie tylko, co szalenie istotne, w odniesieniu do uczniów, ale też nauczycieli.
- Nauczyciel nie może czuć się permanentnie kontrolowany ani pracować w przekonaniu, że nie wiadomo czemu służy jego praca.
Pierwsze skojarzenie: ocenianiu.
- Tak. Oceniany nauczyciel ocenia ucznia. Prosty mechanizm, który trudno zatrzymać. Byłoby lepiej, gdyby nauczyciel zyskał rangę towarzysza w wędrówce do zdobywania wiedzy. Nie tylko merytorycznego, ale też towarzysza rozmówcy, trochę mądrzejszego od młodego człowieka, bo kwestia doświadczenia jest przecież istotna. Nie jest tak, że młodzi ludzie nie chcą rozmawiać. Po prostu w szkole jest bardzo mało przestrzeni do dyskusji.
- Rozmawiałem ostatnio z młodym człowiekiem. Podpytywałem go, jak widzi ważne aspekty, które powinny być objęte programem nauczania. Powiedział jasno: "żyjemy w świecie, w którym jest bardzo trudno o relacje i wyrażanie emocji". Wielu ludzi boryka się z problemami psychicznymi. W niektórych szkołach są psychologowie, niestety w nielicznych.
- Istnieje co prawda, godzina wychowawcza, ale to taki dziwny przedmiot. Nie do końca wiadomo, czemu ma służyć. Wychowawca spotyka się w uczniami raz w tygodniu, w trakcie takiej wyrwanej z kontekstu godziny. Uczeń przychodzi na nią gdzieś pomiędzy geografią, a fizyką, czyli z głową zajętą tysiącem innych spraw. Wchodzi na godzinę wychowawczą. I co? Teraz mamy się powychowywać? To dziwne.
Jak to zorganizować?
- Myślę, że powinny pojawić się przedmioty, które są związane z kompetencjami miękkimi. Obejmujące choćby takie aspekty jak radzenie sobie ze stresem. Ten młody człowiek powiedział, że to szalenie ważne. Nie wystarczy, że raz na jakiś czas wychowawca zrobi na ten temat lekcję czy zaprosi eksperta. To powinien być pełen program zagadnień o radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami.
- Przecież my, dorośli, bardzo często sobie nie radzimy w takich sytuacjach. A dlaczego? Bo szkoła nas tego nie nauczyła. Tylko kiedy miała nas nauczyć? Na tej jednej godzinie wychowawczej? Wydaje się, że to prosty sposób, żeby zamiast kolejnej godziny historii, która już naprawdę nikomu nic nie da, spróbować znaleźć takie przedmioty, które byłyby realnie powiązane z tym, co sprawia problem w dorosłym życiu.
Jakie lektury podsunąłby pan swoim wychowankom, a które usunął z listy obowiązkowych?
- Nie wiem, czy jest możliwe stworzenie kanonu lektur, który zadowoli większość ludzi. Spory będą się chyba toczyły zawsze. W ostatnim, dziwnym czasie edukacyjnym, spróbowałem wybrać z nowego kanonu lektur to, co najfajniejsze i co, wydawało mi się, zaciekawi młodych. Zadziałało. Podobał im się "Rok1984" Orwella, "Nowy wspaniały świat" Huxleya, opowiadanie Dukaja "Katedra", opowiadanie Stasiuka "Miejsce", "Profesor Andrews w Warszawie" Tokarczuk czy "Madame" Libery. Wymieniam pozycje, które są w kanonie i są ciekawe dla ucznia. Sprawdzają się. Cześć z nich jest stosunkowo nowa, więc nauczyciel też musi się do nich przygotować.
- Ale zaczynam zawsze od książki, której w ogóle w kanonie nie ma. Chodzi o "Władcę much" Goldinga. Uważam, że tę książkę każdy człowiek powinien przeczytać przynajmniej trzy razy w życiu. Na różnych etapach. Na jej bazie zawsze są debaty i spory. Tym razem zrobiłem to jeszcze w kontekście "Skazanych na Shawshank" Stephena Kinga. Nauczyciel, co zapisano w podstawie programowej, oprócz tego co musi, może też coś dodać. Korzystam z tego.
- W kanonie, który jest tak chętnie krytykowany, są też dobre pozycje. Myślę jednak, że jest za dużo książek związanych z historią literatury. Nie widzę powodu, dla którego młodzi ludzie mają się uczyć tak wielu "arcydzieł". Przecież i tak o nich zapomną. To nie są już ich teksty. Nie twierdzę, że trzeba je zupełnie wyrzucić. Można zostawić we fragmentach. Jest tego po prostu zbyt dużo. I dziś jest to mniej nauka o literaturze, a bardziej historia literatury. Warto skupić się na tym, co współczesne. Dobrze, że takie pozycje pojawiły się w kanonie i sądzę, że powinno być ich jeszcze więcej. To się sprawdza.
Pana uczniowie częściej czytają książki czy streszczenia?
- Jest różnie. Wielu młodych ludzi czyta dużo pozycji, które sami wyszukują. Oczywiście nie wszyscy. A jeśli mowa o lekturach, które dla nich wybieram, mam dwie obserwacje. Część czytała je w całości, mimo że nie robiłem sprawdzianów, bo w trakcie edukacji zdalnej było to pozbawione sensu. Ale tak intensywnie dyskutowali i tak dużo wiedzieli, że nie mogli się tego dowiedzieć ze streszczenia. Teksty, które z nimi robiłem, były i obszerne, i bardzo krótkie, ale do nich nie ma jeszcze streszczeń. Dlatego wiedziałem, że przeczytali. Część oczywiście, na 100 proc. tego nie przeczytała.
- Jeden z uczniów powiedział mi wprost: "gdy pan zrobił sprawdzian, to pewnie bym przeczytał, a tak nie przeczytałem". Sprawdzian nie zawsze będzie czymś złym. Dla części uczniów jest motywujący. Zawsze tak będzie, że część będzie czytać niezależnie od wszystkiego, część działać zmiennie, a część nie przeczyta nigdy. Niezależnie, co zrobię.
- Jeden z uczniów bez ogródek przyznał, że nie lubi i nie chce czytać, bo nie odpowiada mu słowo pisane. Jacek Dukaj twierdzi, że żyjemy już w epoce post pisma, czyli dociera do nas głównie obrazek, film, serial. Z tego też staram się korzystać. Tam jest mnóstwo treści, o których warto rozmawiać. To też ważna rola szkoły, by wejść w świat ucznia i pokazać mu, że to, co ogląda wiąże się z aspektami literackimi. Może zainteresuje się tym, że serial, który go wciągnął, mocno nawiązuje do konkretnej pozycji literackiej. To jest jakiś sposób na łączenie świata popkultury ze światem literackim.
Myślę, że w byciu nauczycielem najważniejsza jest szczerość i autentyczność. To dla mnie ważne, żeby niczego nie udawać
Cieszę się, że nie gloryfikuje pan przekonania, iż młodzi ludzie wszystko robią źle.
- Co nie oznacza, że nie trzeba im stawiać granic. I nie pokazywać struktur. Gdy rozmawialiśmy pod koniec roku szkolnego, sami mi powiedzieli, że nie są jeszcze gotowi, by wziąć za siebie odpowiedzialność. Nie możemy ich zostawić samych sobie i liczyć, że się jakoś "dorozwiną". Młodzi ludzie potrzebują jasnych zasad i tego, żeby im powiedzieć, gdy zrobią coś głupiego. Oczywiście ważne jest, jak im to powiemy i co z tego wyniknie.
- Nie jest dobrze, jeśli mówimy tylko o wadach. A tak się niestety często w szkołach dzieje. Jeśli mówimy o rzeczach dobrych i tym, co nie najlepsze, komunikat jest pełniejszy i ma szansę dotrzeć do młodego człowieka. Jeśli ufają nauczycielowi, wiedzą, że to też jest niedoskonały człowiek, który potrafi przyznać się do błędów, inaczej odbierają krytykę.
Co trafia do młodych ludzi?
- Myślę, że w byciu nauczycielem najważniejsza jest szczerość i autentyczność. To dla mnie ważne, żeby niczego nie udawać. Staram się jak najbardziej szanować ich poglądy, bo mam różnych uczniów. Są wierzący i niewierzący, tak i inaczej myślący, a ja szukam punktów do dyskusji. Nie chcę, żeby moje poglądy były kluczowymi, bo to zabija dyskusję. Każdą dyskusję.
Ale wie pan, że jeszcze tacy są?
- Zdaję sobie z tego sprawę. Zresztą, to wynika ze schematycznego myślenia o szkole, zgodnie z którym nauczyciel ma przekazać wiedzę, a uczeń ją pobrać, zdać i gdzieś z nią pójść. A w perspektywie, przynajmniej częściowo, zapomnieć. To bardzo staroświeckie myślenie, do którego niestety wracamy.
- Czarnek jest emanacją sposobu myślenia części społeczeństwa. Jego by nie było, gdyby znaczna część Polaków nie myślała tak, jak on. Chodzi głównie o rygor. Kiedy mówię o strukturach i regułach, które człowiek powinien mieć w życiu, jestem bardzo daleki od pojęcia "dyscyplina". Minister używa go w odpowiedzi na żywotne potrzeby społeczeństwa. Znaczna część ludzi uważa, że tą dyscypliną można sporo osiągnąć. Tymczasem dyscyplina, a reguły i zasady, na które się wszyscy zgadzamy i które w szkole można wspólnie wypracować, to przepaść w sposobie myślenia.
- To nas uczy reguł życia. Czy tego chcemy, czy nie, życie nie jest pasmem wolności. Musimy się dostosowywać do wielu sytuacji i musimy wiedzieć, dlaczego to robimy. A jeśli nam to nie odpowiada, to próbować zmienić, albo zrezygnować z danej działalności i zająć się czymś innym. Jeśli w tym miejscu nie jesteśmy w stanie się już odnaleźć. Szkoła powinna tego uczyć.
Co my, dorośli, możemy zmienić w relacjach społecznych, żeby miało to dobry wpływ na funkcjonowanie szkoły? Myślę o zaproponowaniu młodym ludziom innych rozwiązań niż nieustanne przerzucanie się odpowiedzialnością i winą.
- Warto podkreślić rolę mediów. Znam kilku dziennikarzy, którzy zajmują się głównie tematyką edukacji i robią to rzetelnie, ale cieszę się, gdy ze mną lub innym nauczycielem chce rozmawiać dziennikarz, który zajmuje się również innymi zagadnieniami. Jego tekst będzie dostępny w innym, niż stricte edukacyjnym, obszarze, a tym samym dotrze do nowych odbiorców. Dobrze, gdy zagadnienia edukacyjne mogą pojawić się również w miejscach mniej oczywistych. Myślę, że ogromną rolę ma tu dziennikarska dociekliwość w dopytywaniu o szczegóły. Często dociera do mnie, że coś wiemy, coś słyszymy, coś czytamy, ale wyrywkowo. Nierzadko nawet dobre wypowiedzi przedstawiane są w bardzo ogólnej formie.
- Denerwowało mnie, że formułowano takie ogólnikowe hasła w stylu: "twórzmy w szkole relacje!". Fajnie, tylko co to znaczy i jak mamy je tworzyć? Zbudujmy jakiś pojęciownik, instrumentarium budowania tych relacji. Jak powiedział jeden z moich uczniów: "powinien być osobny przedmiot, który się tym zajmuje. Żebyśmy wiedzieli czego tak naprawdę chcemy się uczyć". Ważne, żeby dziennikarze pokazywali ludziom konkrety z życia szkoły.
Dlaczego pan postanowił wypowiadać się jako nauczyciel?
- Bo większość ludzi nie ma pojęcia, jak szkoła działa od środka, jak wygląda choćby rekrutacja do szkoły średniej, która jest od lat koszmarem dla uczniów, rodziców i nauczycieli.
W czym tkwi problem?
- Wyobraźmy sobie szkołę jako firmę, do której rekrutujemy pracownika. Trzeba sobie uświadomić, że część kryteriów jest kompletnie niemierzalna. Uznaniowa. Nie stoją za nimi żadne dane. Ktoś powie, że przecież w firmach też tak jest. Owszem, ale to nie oznacza, że powinno tak być. Dowodzi, że nie rozumiemy na podstawie czego rekrutujemy. Rekrutacja musi istnieć i powinna być rzetelna.
- Pozwalamy sobie na przykład na pojęcia typu: "osiągnięcia dodatkowe", które są niemal nieskończoną listą możliwości. One mają wprawdzie mniejszą wagę, przysługuje za nie mniejsza ilość punktów niż za świadectwo i egzaminy, ale te punkty nadal mają wpływ na decyzję w jakiej szkole znajdzie się uczeń.
- Wciąż pozwalamy, by w rekrutacji funkcjonowały oceny, które są różne w każdej szkole. Jedna szkoła ocenia bardziej, inna mniej surowo. Piątka jednego ucznia może być tróją w innej szkole. A w rekrutacji to jest przepaść. Absurdalne, trudno mierzalne i nieweryfikowalne kryteria decydują o przyszłości młodego człowieka. I to jest dramat procesu rekrutacji od wielu, wielu lat.
Wiem, że jeśli zapytam jakim jest pan nauczycielem, usłyszę, że przeciętnym, wiec sobie to darujmy. Zapytam jednak, co się panu podoba w pana podejściu do ucznia?
- Chyba proces, który przeszedłem. Byłem ironiczny, złośliwy i wydawało mi się, że to jest zabawne. Z czasem dotarło do mnie, że nie każdy musi rozumieć moje poczucie humoru. Zacząłem lubić dzieciaki i być wobec nich, najprościej mówiąc, w porządku. Nie oceniać ich zbyt szybko. I nie myślę tu jedynie o ocenianiu wiedzy. Staram się z nimi jak najwięcej rozmawiać i przekazywać wiedzę, rzecz jasna. W końcu osiągają całkiem niezłe wyniki.
- To rodzaj sympatii, ale absolutnie nie kumpelstwa. Po ponad 20 latach pracy jestem daleki od takiego budowania relacji z uczniem. Myślę raczej o towarzyszeniu uczniom w ich drodze. Lubię ich, ot tyle. Wiem, jakie głupoty robią, ale zanim wybuchnę, bo ktoś spóźnił się na lekcję po raz n-ty, staram się z nim porozmawiać.
Jaką szkołę chciałby pan widzieć za 10 lat?
- Taką, od której rozpoczęliśmy rozmowę. Oparta na wspólnotowości uczniów, rodziców i nauczycieli. Szkołę opartą na dialogu. Otwartą. Bardzo merytoryczną, co nie znaczy, że skoncentrowaną tylko na zapamiętywaniu. Raczej zachęcającą do umiejętnego wykorzystywania zdobytej wiedzy. Szkołę, z której uczeń wyjdzie z instrumentarium wiedzy i kompetencji jako świadomy obywatel. To niezwykle ważne, by widzieć szkołę jako jedno ze źródeł społeczeństwa obywatelskiego. Nie politycznego, a obywatelskiego. Żeby młodzi ludzie dokonywali wyborów na merytorycznej podstawie, a nie na bazie bliżej nieokreślonych danych.
Tyle, że ludzie nie mają wiedzy. Mają poglądy.
- Dlatego chciałbym, żeby szkoła uczyła to rozróżniać. Tak jak rozpoznawania fake newsów (nieprawdziwa lub częściowo nieprawdziwa wiadomość, często o charakterze sensacyjnym - przyp. red.) i kompletnej dezinformacji, która pojawia się w mediach. Elementy tych zagadnień są zapisane w podstawie programowej, ale jedna czy dwie lekcje na ten temat, to zdecydowanie za mało.
- Świat mediów jest dziś tak mocno obecny w naszej rzeczywistości, że ta tematyka powinna być w szkole osobnym przedmiotem. Podobnie z zagadnieniami psychologicznymi. Dlaczego szkoła nie uczy chociażby podstaw? Uczniowie spędzają w szkolnych murach mnóstwo czasu, ale za mało dowiaduj się o sobie. Młodzi ludzie powinni dostać bazową wiedzę z zakresu psychologii, by umieć rozpoznawać swoje stany i wiedzieć, co mogą z tym zrobić. Oni często czują, że coś dzieje się nie tak, ale nie mają pojęcia jak to nazwać.
Zobacz także: