Reklama

Polka na samotnej wycieczce po Chinach. "Ludzie kłaniający się w pas, czyściutkie ulice i mózg kaczki jako przysmak"

Poczucie bezpieczeństwa, szalenie drogie restauracje, czyściutkie ulice i ludzie kłaniający się w pas, bo przepuszczasz ich w drzwiach. Co jak co, ale na pewno nie pomyślelibyście, że to opis Chin. Samotna wycieczka po tym państwie to było - niemal dosłownie - doświadczanie istnego szaleństwa. Jak przetrwałam w tej industrialnej dżungli przez miesiąc? Opowiem wam.

Jak większość dzieciaków urodzonych na przełomie lat 80. i 90. fascynowałam się Stanami Zjednoczonymi. Marzyłam o wycieczce do Nowego Jorku i o tym, by błądzić po Central Parku niczym Kevin. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że zafascynuje mnie Azja i zdecyduję się wyrobić wizę i udać na samotną wycieczkę po Szanghaju, Pekinie i okolicach, to na pewno bym nie uwierzyła. 

Sama nie wiem, jak to się stało, ale pewnego dnia, w głębi duszy poczułam pragnienie odkrywania rzeczy zupełnie innych, niż te, do których byłam przyzwyczajona albo wydawały mi się ciekawe. Kupiłam więc loty do Szanghaju i zabrałam się za wyrabianie wizy.

Reklama

Uzyskanie wizy do Chin, wbrew pozorom, nie było łatwym zadaniem. Jako Polka, która mieszka w Hiszpanii, musiałam stawić czoła procesowi solidnej biurokracji. Wypełnianie kilkunastostronicowego wniosku to był dopiero początek. Trzeba też było dołączyć bilety lotnicze, hotele, w których będę się zatrzymywać oraz potwierdzić dwa obywatelstwa - nawet, jeśli to hiszpańskie jest tylko podatkowe. Po złożeniu aplikacji czekałam około miesiąca na ostateczne potwierdzenie uzyskania wizy turystycznej, która pozwoliła mi spędzić maksymalnie miesiąc na terenie Chin.

Spotkanie z innym światem. “Nigdy w życiu nie widziałam tylu tesli na ulicach"

Kiedy wreszcie, po 15 godzinach lotu, stanęłam na chińskiej ziemi, poczułam się jak na innej planecie. W Szanghaju i Pekinie było czysto jak na sali operacyjnej. Pomyślałam sobie, że na obrzeżach na pewno zobaczę brud i tanią siłę roboczą. Nic z tych rzeczy. Absolutnie każde miejsce wyglądało jak z futurystycznego świata, który swoją drogą naprawdę troszczy się o porządek. Nowoczesne wieżowce w Szanghaju wydawały się być symbolem przyszłości, podczas gdy starożytne świątynie w Pekinie przypominały o bogatej historii tego kraju. 

Ale tym, co naprawdę mnie zaskoczyło, to ilość luksusowych samochodów na ulicach - Tesle, Lamborghini, to były codzienne widoki. Co więcej, chiński rząd dofinansowuje auta elektryczne, by bardziej zatroszczyć się o ekologię. Zwracając jednak uwagę na ilość plastiku i produkcji (tak, to eufemizm) niepotrzebnych rzeczy, wątpię, że Chiny faktycznie przyczynią się do ocalenia świata przed globalną katastrofą. 

Rzeczywistość cenowa. "Gałka lodów za 55 złotych"

Na własnej skórze przekonałam się, że Chiny nie są tanim krajem do podróży. Szanghaj, miasto, które w mojej wyobraźni miało być dostępne dla każdego, okazało się jednym z najdroższych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedziłam. Pomyślałam sobie: “okej, wielka metropolia, na pewno w innych miejscach będzie taniej". 

Niestety. Mając na uwadze ograniczony budżet, poszukiwałam tanich hosteli. Jednakże, aby zatrzymać się w takim miejscu, konieczna była licencja dla osób spoza Chin, co kilkakrotnie skutkowało wyproszeniem z hostelu, nawet w środku nocy. Ceny hoteli, restauracji i atrakcji często przekraczały moje oczekiwania, co stanowiło dla mnie duże wyzwanie finansowe. 

Ostatecznie wydałam więc znacznie więcej, niż planowałam. Myślałam wtedy “nie tak to sobie wyobrażałam, miałam wrócić z walizką pełną tanich i fajnych ubrań, a nie wydawać 400 złotych, żeby wyjechać windą na taras widokowy". Wyobraźcie sobie, że w jednej z kawiarni (która wydawała się przeciętną) gałka lodów kosztowała 55 złotych. To jednoznacznie obrazuje skalę tego, jak bardzo się pomyliłam, jeśli chodzi o rzeczywistość cenową.

Kultura "zachowania twarzy". Chińczyk prędzej zrobi coś wbrew sobie niż narazi się na ocenę społeczną

W Chinach kultura "zachowania twarzy" odgrywa ogromną rolę w codziennym życiu. Ludzie są gotowi podjąć wiele ustępstw, aby uniknąć sytuacji, w której mogliby "stracić twarz" w oczach innych. To znaczy, że większość Chińczyków bardziej skłonna jest zrobić coś wbrew sobie, niż narazić się na niekorzystne wrażenie w społeczeństwie. To koncepcja oparta na szacunku dla swojego prestiżu społecznego, który jest niezwykle istotny w ich kulturze. Dlatego zachowanie twarzy, czyli tak naprawdę utrzymanie dobrej opinii o sobie w oczach innych, jest często priorytetem, który wpływa na codzienne decyzje i interakcje społeczne Chińczyków. Dotyczy to też zachowania wobec innych. 

Osobiście niejednokrotnie czułam się niezręcznie. Każda sytuacja, od podawania posiłków po drobne gesty grzeczności, była przesiąknięta szacunkiem i dbałością o dobre wrażenie. Kłanianie się w pas, bo przepuściłam kogoś w drzwiach, uznawałam już jednak za drobną przesadę. Były momenty, podczas których po prostu czułam, że to już sztuczne i niepotrzebne. Trzeba jednak przyznać, że czego jak czego, ale kultury osobistej Chińczykom nie brakuje. 

Co ciekawe przekłada się to też na bezpieczeństwo. Jako turystka czułam się zupełnie bezpieczna. Interakcje z miejscowymi Chińczykami tylko potwierdziły moją obserwację - również oni podkreślali, że kultura grzeczności i szacunku wpływa na atmosferę bezpieczeństwa w kraju. Oczywiście to tylko moje wrażenie po miesiącu w Chinach.

Kuchnia chińska to istny sajgon. "Galaretka z kaczej krwi, pisklęta nabite na wykałaczki i larwy"

Uwielbiam chińską kuchnię - tak przynajmniej myślałam zanim skosztowałam jej... w Chinach. Ma się ona nijak do tego, co znamy pod jej pojęciem w Europie. Smak, zapach i serwowane potrawy, to dla mojego europejskiego żołądka było zbyt wiele. Nic więc dziwnego, że już trzeciego dnia miałam zatrucie pokarmowe. Udało mi się przetrwać, ale później już nieco ostrożniej podchodziłam do ichniejszych, kulinarnych atrakcji. Uwierzcie mi, że doświadczanie kuchni chińskiej było iście dziwaczne. 

No dobrze, ale o czym mówimy? W Chinach pojęcie "zero waste" nabiera dosłownego znaczenia. Za namową "lokalsa" poszłam do restauracji, która specjalizuje się w przygotowywaniu dań z kaczki. Okazało się, że do stołu podano mi nie tylko mięso z kaczki, ale dodatkowo: gulasz z jej łapkami, "galaretki" z kaczej krwi i creme de la creme - głowę ptaka, z której miałam wyjadać mózg. 

Przy mózgu pozostając. W niektórych regionach Chin, mózgi zwierząt, i to nie tylko takich jak wołowina czy wieprzowina, są uznawane za przysmak. Mogą być podawane smażone, gotowane lub duszone, często w towarzystwie różnych przypraw i dodatków. A dodatki do potraw, to pełne szaleństwo. 

Myślicie, że Chińczycy jedzą dużo ryżu? Bzdura. Przynajmniej w kilku restauracjach usłyszałam, że ryżu w ogóle nie serwują. Co więc go zastępuje? Na przykład tofu, które jest marynowane "minimum przez sześć miesięcy" i śmierdzi jak trampki piłkarza po meczu. Nie mam pojęcia, jakimi przyprawami dysponują Chińczycy, ale zapachy niektórych z nich dosłownie przyprawiały mnie o mdłości. Jeśli zaś chodzi o "street foody", to na straganach można znaleźć całe mnóstwo różnorodności: insekty (od larw jedwabnika po karaluchy), marynowane kurze łapki i coś co zrobiło na mnie największe "wrażenie", a mianowicie pisklęta nabite na wykałaczki. Wyglądało to mniej więcej jakby ktoś posunął się za daleko w zabawie z laleczkami voodoo. 

Przyznam się wam szczerze - fizycznie nie byłam w stanie spróbować wszystkiego. Potrawy, które jadłam (a w zasadzie, których skosztowałam) utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że kuchnię chińską lubię jedynie w formie sprofanowanej przez Europejczyków.

Wizyta w Chinach to bez wątpienia jedna z przygód mojego życia. Ale jak to z przygodami bywa, nie zawsze jest kolorowo. Z tej wycieczki zabrałam jednak dla siebie coś wspaniałego, a mianowicie garść fantastycznych wspomnień. No i w końcu wiem też, jak smakuje galaretka z kaczej krwi.

Karolina Wachowicz 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Chiny | kuchnia chińska | podróże
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy