W podróż do niedocenionej części Włoch. Jaka naprawdę jest Abruzja?
Abruzja twarda i uprzejma – tak mówią o swoim regionie mieszkańcy. Nieco zapomniany region Włoch zachwyca krajobrazami i historią. Ale ma też swoje problemy. Istotę abruzyjskiej duszy poznał Piotr Kępiński, autor książki "W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji". Oto jakie naprawdę jest Abruzzo.
Aleksandra Tokarz, Interia.pl: Rozmowa o Włoszech nie może rozpocząć się inaczej, jak od buongiorno. Ale rozmowa o Abruzji tak się nie zacznie. Jak tam się witają?
Piotr Kępiński, autor książki "W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji": Bywa tak, że nie mówią nic. Bo oni są małomówni, zwłaszcza mężczyźni. W mojej książce podaję przykład miasteczka położonego niedaleko L’Aquili, stolicy regionu, gdzie faceci, zwłaszcza ci w starszym wieku, na powitanie po prostu do siebie gwiżdżą. W miasteczku, w którym ja pomieszkuję, kiwają głową lub jedynie podnoszą rękę. Na tym się kończy.
Są bardzo oszczędni i nie nadużywają słów w sytuacjach, w których, według nich, niekoniecznie trzeba mówić dużo. Nie jest to wyraz niechęci do kogokolwiek, po prostu tak się zachowują. Są wstrzemięźliwi.
Zobacz również: Niedoceniane miejsca na południu Włoch. Co zobaczyć w Apulii, czyli na obcasie włoskiego buta?
Czy Abruzyjczyka ciężko zrozumieć? Mam na myśli dialekt, wymowę.
Dialekt abruzyjski to rzeczywiście rzecz bardzo skomplikowana. Sam region, jak całe Włochy, nie jest homogeniczny, nie jest scalony. Takie też są "abruzyjskie języki". Bywa, że w miasteczkach oddalonych od siebie zaledwie kilka kilometrów, mówi się nieco inaczej. Innym dialektem posługują się ludzie żyjący w części nadmorskiej, innym w części górzystej, w której ja pomieszkuję, czyli w Marsyce, jeszcze w innym mówią w okolicach L’Aquili.
Łączy je wymowa - ostra i poszarpana, jak górskie szczyty. W tym języku wszystko szeleści. Spółgłoski półotwarte idą tu na zwarcie ze szczelinowymi. Dlatego nawet dla człowieka, który dobrze zna język włoski zrozumienie mowy abruzyjskiej jest wielkim wyzwaniem.
A łatwo ich zrozumieć, jeśli chodzi o ich charakter? Jacy są Abruzyjczycy? Często mówimy bowiem o tych różnicach między południem a północą Włoch. Abruzja jest mniej więcej w środku, ale, jak podkreśla pan w książce, jej mieszkańcom bliżej do południa. W czym to się przejawia?
Abruzyjczycy uważają siebie za południowców, chociaż żyją zupełnie na granicy. Ale ich mentalność jest niejednorodna. Z jednej strony są z lekka wybuchowi, sycylijsko-neapolitańscy, z drugiej - do bólu rozsądni, pracowici i twardzi. Ale także nieufni. Żeby ich poznać i do siebie przekonać trzeba się trochę natrudzić. Jest w nich ogień i woda, wielki temperament i wstrzemięźliwość, milczenie. Ale jeśli mówimy o milczeniu, musimy tutaj wyraźnie zaznaczyć, że milczą mężczyźni. Kobiety są dosyć rozmowne. To są dwa żywioły.
Kiedy przyjechałem tam 15, 16 lat temu, myślałem, że ci mężczyźni są obrażeni, że coś tam nie gra. Że jestem obcy, nie chcą rozmawiać. Dopiero po jakimś czasie wytłumaczono mi, że oni tacy po prostu są, że kiedy siadają przy stole, to głównie rozmawiają kobiety. Oni milczą, niekiedy wtrącą słowo czy dwa.
Jak twierdzi znana abruzyjska pisarka Donatella Di Pietrantonio, autorka świetnej powieści "Porzucona córka", tutaj zawsze działał teatr ciszy. Słowa były tak cenne, że nie należało nimi szafować. Ta kultura wsobnego milczenia, która nie ma żadnego związku z poczuciem wyższości czy niższości, istnieje do dzisiaj.
Mężczyźni siedzą w barze, patrząc niemo w przestrzeń. Od czasu do czasu, ktoś wskaże ręką na coś. Padnie jakieś pół-słowa. A kobiety, jak już wspomniałem, to inne żywioły. Są bardziej południowe, otwarte i rozmowne.
Zobacz również: Najlepsze miejsca na wyjazd w maju. Oto trzy propozycje
Kobiety z Abruzji są nie tylko bardzo rozmowne, ale też świetnie rejestrują otaczającą ich rzeczywistość. Są miejskim monitoringiem?
Dosłownie. W miasteczkach średniej wielkości takiego monitoringu miejskiego, jaki znamy z dużych miast, w zasadzie nie ma. Bo go nie potrzeba. Ktokolwiek obcy wjedzie, jest odnotowany od momentu przekroczenia rogatek. Potem jest obserwowany przez wszystkie babcie, które siedzą na balkonach kamienic szeregowych, bardzo charakterystycznych dla tego regionu, i ta obserwacja jest naprawdę perfekcyjna.
To trochę oksymoroniczne. Abruzyjczycy są bardzo ciekawscy, ale sami nie dzielą się chętnie tym, co posiadają.
Flaga Abruzji - biała, zielona i niebieska - ma odwzorowywać krajobraz tego regionu, czyli góry, wzgórza i morze.
Ona wręcz perfekcyjnie go odwzorowuje. Po części pokazuje też charakter tego regionu, który jest otwarty jak morze, zimny jak śnieg na wzgórzach i optymistyczny jak zieleń wzgórz wiosną czy w lecie. Taka też jest Abruzja. Zróżnicowana. To w dużym procencie region górski, skalisty, ale z drugiej strony mamy pas nadmorski, piękne, piaszczyste wybrzeże Adriatyku.
Zobacz również: Livigno. Pocztówka z Małego Tybetu
Możemy zaryzykować stwierdzenie, że Abruzja jest trochę zapomnianym regionem Włoch?
Na pewno jest to region Włoch, który jest niedoceniony. Leży trochę na uboczu, nie ma szczęścia do popkultury, do kultury, do sztuki. Dzisiaj może nie jest już zupełnie zapomniany, ale zdecydowanie jest zbyt często pomijany.
Wychodzi powoli na swoje, bo od ładnych paru lat można zaobserwować, że część Włochów, też ludzi z zagranicy, zmęczonych tłokiem Wenecji, drożyzną Toskanii czy nadmiarem sycylijskim, przyjeżdża tutaj na wakacje. Bo Abruzja oferuje coś, czego te inne regiony nie mają, czyli spokój, ciszę, krystaliczne powietrze, a jednocześnie i bardzo ciekawe miasta.
Abruzja czeka na swój czas, ale jednocześnie zaczyna go już powoli odzyskiwać.
Co każdy turysta wręcz musi zobaczyć w Abruzji?
Trzeba by było zacząć od L’Aquili, czyli stolicy regionu, która w 2009 roku została zburzona przez trzęsienie ziemi. W tym mieście zostało wtedy zniszczone właściwie wszystko. Dzisiaj, przy wielkim wysiłku ludzi, państwa i regionu powoli wychodzi na prostą.
Przed trzęsieniem ziemi było to jedno z najpiękniejszych miast włoskich. Fantastycznie położone, z pięknymi widokami i kościołami. Zacząłbym od tego miasta, bo nawet jeśli ono dzisiaj nie zostało jeszcze do końca odbudowane, to swojego uroku nie straciło. Piękno strzaskane przez żywioł ciągle istnieje. To przecież tutaj znajduje się abruzyjska perła architektury, czyli bazylika Santa Maria di Collemaggio, którą koniecznie trzeba zobaczyć. Ona także ucierpiała w trakcie trzęsienia ziemi. Zniszczeniu uległa część dachu, pod którą znajdowała się kopuła nad ołtarzem. Wszystko zwaliło się na posadzkę, grzebiąc przy okazji sarkofag świętego Celestyna, papieża. Jedna piąta świątyni przypominała wielkie gruzowisko. Do jej odbudowy użyto oryginalnych kamiennych bloków, które zostały roztrzaskane podczas trzęsienia. Ale zabytek powrócił do pierwotnego kształtu już w roku 2017.
Obecnie odbudowano około siedemdziesięciu procent zabudowy miasta. Prawdopodobnie za trzy, cztery lata ten proces definitywnie się zakończy.
Jeżeli przyjeżdża się do Abruzji po raz pierwszy warto odwiedzić też Vasto, przepiękne nadmorskie miasteczko, słynące z trabocchi, czyli ze specjalnych olbrzymich platform, z których łowi się ryby (albo raczej łowiło). Te trabocchi wyglądają jak wielkie pająki unoszące się nad taflą morza. Tak niezwykle trafnie nazwał je abruzyjski poeta, pisarz, polityk, awanturnik i protofaszysta Gabriele D’Annunzio. Aczkolwiek przypominają też machiny wojenne, zwłaszcza trebusze, czyli średniowieczne miotacze kul. A to dlatego, że wyposażone są w specjalne bardzo długie wysięgniki, do których przymocowano sieci. Bez wątpienia prezentują się tajemniczo, kosmicznie nawet, ale cudownie też.
Teorii, skąd wzięły się maszynerie, powstało wiele. Jedna z nich głosi, że na Półwysep Apeniński przywieźli je Fenicjanie. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostały wymyślone przez miejscowych, i to dopiero w XVIII wieku. Z tego bowiem czasu pochodzą pierwsze piśmienne świadectwa, w których udokumentowano ich powstanie. Wszelako dotyczyły one trabocchi z półwyspu Gargano, który leży już w Apulii. Nie ma w tym jednak nic dziwnego - maszynerie budowano zarówno w Abruzji, jak i w Apulii i Molise, przy czym w tych ostatnich regionach ich kształty były nieco inne.
Interesująca jest Pescara, Lanciano i Teramo. To zaskakujące i ciekawe miejsca. Kulinarnie także.
Zobacz również: Wiesław Wysokiński: Sommelier musi być też trochę psychologiem
Skoro jesteśmy przy kuchni. Wspomina pan o tym, że Abruzyjczycy rzadko o niej rozmawiają. Jak to możliwe? Przecież Włosi uwielbiają jeść i rozmawiać o jedzeniu.
Abruzyjczycy rozmawiają o kuchni nie tak chętnie jak Włosi z innych części kraju, traktują ją utylitarnie - jest potrzebna po to, żeby żyć. Nie rozpływają się nad nią tak bardzo, jak sycylijczycy czy rzymianie. Rzadko słyszy się tutaj rozmowy, które w stolicy są normalne, na przykład: "Co jadłeś dzisiaj na obiad?" albo "Co i gdzie zjemy dziś na kolację?". Pragmatyzm, przywiązanie do ziemi i racjonalność nie każe im się aż tak bardzo rozpływać nad takimi historiami. Bo jedzenie jest do zjedzenia.
Kuchnię mają, oczywiście, bardzo dobrą. W górach jedzą mięso, głównie jagnięcinę. Popularną potrawą jest coratella, czyli podroby podawane na ostro. Nie może zabraknąć pasty, ze spaghetti alla chitarra na czele. Ta pasta to symbol regionu. Jej nazwa pochodzi od maszyny, maszynki bardziej, za pomocą której jest produkowana, nazywanej w Abruzji la chitarra. W dużym przybliżeniu przypomina ona nieco pudło od gitary, do którego dopięte są też struny. Najpopularniejszy posiłek świąteczny albo niedzielny to spaghetti alla chitarra con le pallottine, czyli z małymi pulpetami mięsnymi.
Gabriele D’Annunzio był wielkim miłośnikiem abruzyjskiej kuchni. Spaghetti alla chitarra uwielbiał. On tej potrawy nie jadł - on ją pożerał. A potem chorował. Jednak największą pasją D’Annunzia były słodycze. A konkretnie parrozzo - ciasto, którego twórcą był jego znajomy z Pescary Luigi D’Amico, właściciel baru Ritrovo del Parrozzo (co oznacza "dom parrozzo" lub "spotkanie z parrozzo"). To on pierwszy wpadł na pomysł, żeby popularny w tamtych okolicach chleb z mąki kukurydzianej (pane rozzo) przerobić na ciasto.
Dalej - cannelloni, ale nie takie, jakie można kupić w sklepie, czyli małe rurki. Cannelloni abruzyjskie wyglądają trochę jak małe naleśniki, które są faszerowane szpinakiem albo mięsem. Potem polenta, która generalnie jest potrawą północną. W niektórych częściach Abruzji jest jednak bardzo popularna, chociaż robi się ją z reguły na święta. Miesza się prawdziwą kukurydzę, aż uformuje się z niej gęsta masa, którą wylewa się potem na wielkie drewniane stoły. Polewa się ową masę sugo, czyli sosem z pomidorów, na który kładzie się kiełbasę albo warzywa. To wspólne gotowanie i wspólne świętowanie.
Wspomina pan o tym, że w Abruzji są takie miejscowości, do których ciężko dotrzeć. Jak tam wygląda życie?
Tak, ale trzeba podkreślić, że w ostatnich czasach Abruzja przeżyła prawdziwą komunikacyjną rewolucję. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych powstały tutaj fantastyczne autostrady. Uważa się je za najlepsze w kraju.
Ale rzeczywiście jest cała masa miasteczek czy miejscowości, do których dotarcie jest nieco bardziej skomplikowane i one faktycznie są wyludnione. Dlaczego? Z powodu emigracji. Jeszcze w latach pięćdziesiątych ludzie masowo stąd wyjeżdżali. W Abruzji nie było przecież zakładów produkcyjnych. Wielkie zakłady farmaceutyczne, z których dzisiaj słynie region, powstały całkiem niedawno. Wcześniej istniał tutaj tylko przemysł przetwórczy.
Dlatego emigrowali, nie tylko za ocean, ale także do pobliskiej Szwajcarii, do Niemiec. Emigracją dla nich była także praca w Mediolanie czy Turynie.
Jeżeli w Kolonii czy w Wiesbaden zobaczy pani restaurację o nazwie Gran Sasso, to nieomylny znak, że właścicielem tejże będzie Abruzyjczyk. Na sto procent.
Włochy mają swoje mniejsze lub większe problemy. Na Sycylii, w Katanii, zdaje się, że głównym problemem mieszkańców jest Etna. Ale oni mówią, że się jej nie boją, że wiedzą, co może zabrzmieć śmiesznie, jak zapanować nad lawą. Jedynie raz zdarzyło się, że lawa zatrzymała się w ogródku pierwszego domu pod wulkanem. Ale na co dzień żyją, jakby czynnego wulkanu nie było tuż obok nich. Nie jest problemem. Abruzja ma swoją bolączkę - trzęsienia ziemi.
Trzęsienie ziemi to coś, co faktycznie jest zawsze z tyłu głowy. To temat, który pojawia się zawsze jak bumerang przy okazji normalnych rozmów. Tak jak my rozmawiamy o polityce, tutaj często rozmawia się o trzęsieniu ziemi. W Abruzji już w szkołach podstawowych i w domach dzieci uczone są, jak się zachowywać w trakcie kataklizmu, gdzie należy się kryć, którędy wychodzić, które fragmenty kamienic ulegają natychmiastowej destrukcji, a które są trwalsze. Ze względu na to, że duża część kraju leży w strefie naporu afrykańskiej płyty tektonicznej na płytę eurazjatycką, trzęsień ziemi można się spodziewać w Italii w zasadzie wszędzie. Ale najbardziej niebezpieczny obszar to pasmo Apeninów.
W Collelongo, w miasteczku w którym mieszkam, podobnie jak w wielu innych abruzyjskich miastach, na frontonach kamienic widać czasami charakterystyczne czarne, metalowe rozety. To znak, że dom zbudowano albo przebudowano zgodnie z zasadami antysejsmicznymi i jego ściany zostały zespolone ze sobą metalowym prętem, który ma je trzymać w pionie podczas wstrząsów. Z reguły takie struktury nie ulegają destrukcji. Problem polega na tym, że chociaż w strefie czerwonej (we Włoszech najbezpieczniejsza jest strefa zielona, najmniej bezpieczne - czerwona, granatowa i fioletowa) każdy nowy dom musi być budowany zgodnie z takimi zasadami, w rzeczywistości niewielu właścicieli to prawo respektuje. Powód jest prosty - pieniądze.
Ostatnio, trochę się w tej kwestii zmienia. Wydaje się, że ludzie zaczęli owe obostrzenia traktować poważniej, niż w innych regionach Włoch.
Z czego to wynika?
W 1915 roku Abruzyjczycy przeżyli ogromne trzęsienie ziemi, które miało miejsce w Avezzano i okolicach, a w którym zginęło ponad 30 tysięcy ludzi. O tym pamięta się do dzisiaj, mówi się do dzisiaj, a nawet widzi się do dzisiaj, bo te ruiny domów nieodbudowanych można spotkać w wielu miastach.
Swoje piętno odcisnęła na nich również ostatnia (wspomniana już przez nas wcześniej) tragedia w L’Aquili, podczas której zginęło 309 osób. Całe miasto zostało wówczas zdemolowane. Nawet jeśli jakieś kamienice nie zostały całkowicie zrujnowane, to popękały na tyle, że nie dało się już w nich mieszkać. Tak naprawdę w starej części L’Aquili po tym trzęsieniu ziemi nie mieszkał nikt. Przez kilkanaście lat. Wszyscy mieszkańcy musieli się ewakuować do swoich rodzin albo przenosili się do zaimprowizowanych domów postawionych przez region i państwo, które znajdowały się u podnóża tej góry, na której usytuowana była stara, najpiękniejsza część miasta.
Abruzyjczycy o tym pamiętają. I rzeczywiście jest to życie na wulkanie. Życie w ciągłym zagrożeniu. Oczywiście trudno, żeby to nie wpływało na psychikę. Wiadomo, że kiedy mieszka się tam na stałe to człowiek się przyzwyczaja do tego, że raz na jakiś czas ziemi zadrży. Takie trzęsienia (albo raczej wstrząsy), których skala waha się między 1 a 2,5 czy 3 stopni w skali Richtera, nie są groźne i mają miejsce prawie codziennie.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy trzęsienie ma magnitudę większą niż 4 stopnie. Na szczęście teraz nic takiego się tam nie dzieje. Ale to tylko kwestia czasu. Na pewno w przyszłości będzie. Pytanie tylko, gdzie?
***
Piotr Kępiński - poeta, krytyk literacki, eseista. Autor wielu książek poetyckich i eseistycznych, m.in. zbioru esejów o współczesnej kulturze litewskiej "Litewski spleen", książki o współczesnych Włoszech "Szczury z via Veneto", za którą otrzymał Nagrodę Literacką im. Leopolda Staffa, i tomu wierszy "Nieoczy".