Chłopska wigilia, czyli jak świętowali nasi pradziadkowie
Sroga zima, trwające wiele tygodni postne przygotowania i niecierpliwe oczekiwanie. Aż w końcu nadeszła. Wigilia, najważniejszy dzień w całym roku. Jak przed laty świętowała polska wieś? – Wróżby, przesądy i magiczne obrzędy obecne były na każdym kroku. Mocno wierzono, że to, co stanie się 24 grudnia, będzie rzutowało na wydarzenia kolejnych tygodni. Wiele z tych wierzeń pozostało z nami do dzisiaj – tłumaczy Patryk Rutkowski, etnolog, specjalista ds. kultury ludowej, badań terenowych Małopolskiego Centrum Kultury Sokół w Nowym Sączu oraz kierownik artystyczny Zespołu Regionalnego Mystkowianie
24 grudnia był datą wyjątkową. Właściwie najważniejszym dniem w roku, który pomimo trudów codziennego życia, przynosił radosną, rodzinną chwilę wytchnienia. W kulturze chłopskiej tygodnie poprzedzające Boże Narodzenie mocno różniły się jednak od współczesnego oczekiwania na święta.
- Adwent nie był, jak obecnie, radosnym oczekiwaniem na przyjście Chrystusa. Był czasem postu, w konserwatywnych rodzinach ciężkiego postu, do którego bezwzględnie należało się stosować - wyjaśnia etnolog Patryk Rutkowski. - W wielu domach spożywania pokarmów mięsnych wyrzekano się na cały okres adwentu. Podobnie jak przed Wielkim Postem obmywano nawet garnki piaskiem, aby całkowicie pozbyć się tłuszczu. Jedzono niezwykle skromnie. Nie wolno było urządzać zabaw - bawić się, tańczyć, śpiewać, a nawet głośniej mówić. - dodaje. Tak samo było w Wigilię. A potem wiele się zmieniało.
Zobacz również: „Na świentom Wilijom” i nie tylko. Tak dawniej obchodzili Godne Święta górale żywieccy
Magia, która rozpoczynała się na długo przed Wigilią
Święta Bożego Narodzenia, nazywane w kulturze chłopskiej okresem Godów, czy Godnych Świąt, trwały nieprzerwanie do święta Trzech Króli. Okres świąteczny, połączony z kolędowaniem, kończył się zaś 2 lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej.
Wigilia, która rozpoczynała radosny okres świętowania przyjścia na świat Jezusa, była czasem poszukiwania dobrych wróżb. Takich starano się jednak wypatrywać jeszcze na długo przed nadejściem 24 grudnia. - Od dnia św. Łucji rozpoczynano odliczanie do Wigilii. Każdy kolejny dzień oznaczał wówczas inny miesiąc w roku. W ten sposób starano się przewidzieć pogodę - wyjaśnia Patryk Rutkowski. - Wigilia św. Łucji, czyli dzień przed 13 grudnia, to czas, kiedy w nocy grasowały czarownice. Miały wówczas wzmożoną moc. Mogły odebrać krowom mleko, urzekać, a nawet kraść. Niektórzy gospodarze spali ze zwierzętami, aby pilnować swoich domostw. W niektórych wieszano nawet poświęcone zioła, które miały ochraniać dom - dodaje.
Dniem o szczególnych właściwościach magicznych była jednak sama Wigilia. - Wstawano już bladym świtem i udawano się do najbliższej rzeki lub potoku. Tam obmywano ciało, aby się odczyścić, ale również zapewnić sobie zdrowie i urodę. Warto pamiętać, że niegdyś wszystkie zwyczaje i obrzędy związane były z chęcią zapewnienia sobie wegetacyjności - zarówno tej agrarnej, jak i w obrębie domu, czyli po prostu płodności - tłumaczy etnolog. W wielu domach obmywano się także w wodzie z wrzuconym do środka, najczęściej srebrnym, pieniążkiem. Taka kąpiel miała zapewnić domownikowi bogactwo.
"We Wiliją dzieci biją, jeść nie dadzą, za piec wsadzą"
24 grudnia rozpoczynał się od rorat. Kolejno wszystkie ręce zabierały się do wytężonej pracy. - Kuchnia na polskiej wsi zarezerwowana była wyłącznie dla kobiet. To kobieta, jako istota dająca życie, miała możliwość dbania o chałupę, będąc odpowiedzialną za porządek w obrębie domu, gospodarz zaś w obrębie osiedla - gospodarstwa i szerzej. Kobiety przygotowywały potrawy, ale dbały również o to, by młode dziewczęta nauczyły się tej sztuki, a potem pielęgnowały ją w swoich nowych domach - tłumaczy Patryk Rutkowski.
W Wigilię do głosu nie dochodzili jednak najmłodsi. - Jak głosi staropolskie przysłowie: "W Wiliją dzieci biją, jeść nie dadzą, za piec wsadzą". Tego dnia dziecko miało być przede wszystkim posłuszne, bo jaka Wigilia, taki cały rok - wyjaśnia etnolog. - Dzieci wkładano za piec z dwóch powodów: miały nie przeszkadzać, ale też nie denerwować tych, którzy pracowali w pocie czoła. Mówimy jednak o najmłodszych pociechach. Pamiętajmy, że te 5- czy 6-letnie na dawnej, polskiej wsi miały już swoje obowiązki. Każde ręce były potrzebne do pracy - dodaje.
Zgodnie z przeświadczeniem, że jaki 24 grudnia, takich też kolejnych dwanaście miesięcy, domownicy jak ognia unikali także jakichkolwiek awantur i kłótni.
Choinka pod sufitem
W chłopskiej chacie zabraknąć nie mogło tradycyjnych ozdób. Choinka swoim wyglądem mocno różniła się jednak od tej, którą znamy dzisiaj. - W chłopskim domu w wigilię wieszano podłaźnicę. To fragment lub czubek choinki, powieszony do góry nogami u powały, najczęściej na tragarzu, czyli głównej belce. W okolicach Nowego Sącza podłaźnica była baldachimem zrobionym z jedliny, przywieszonym w tym samym miejscu, którego centralną częścią był świat: ozdoba wycinana z opłatka, klejona śliną, bo tylko ona trzymała, w kształcie kuli ziemskiej, bo jeśli ktoś ma świat u siebie w domu, to znaczy, że jest w jego centrum - wyjaśnia Patryk Rutkowski. Na chłopskiej podłaźnicy pojawiały się również orzechy, będące symbolem bogactwa, jabłka, czyli symbol płodności, a także nawiązujące do Adama, Ewy i węża łańcuchy i ozdoby z opłatków. Później wisiały na niej nawet cukierki.
- Wigilia nie była dniem, w którym obowiązywał odświętny ubiór. Należy jednak pamiętać o tym, że 24 grudnia to dzień postu, kiedy ubieramy się ciemniej. W okolicach "szarych" pór roku, czyli jesieni, zimy i wczesnej wiosny, niegdyś używano ubiorów w ciemniejszych kolorach. Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego jest pierwszym dniem, kiedy ubierano białe czepce czy rańtuchy - tłumaczy etnolog.
Zobacz również: Dlaczego wieszamy orzechy włoskie na choince? Według wierzeń mają niezwykłe znaczenie
Obiad wigilijny pełen symboli
Wieczerza wigilijna, jak nazywamy dzisiaj kolację, do której zasiadamy 24 grudnia, przed laty była wigilijnym obiadem. - Co ciekawe, nie do końca sprawdza się tutaj przeświadczenie o dwunastu potrawach na stole. Ta tradycja, będąca pokłosiem mody miejskiej, na wsi galicyjskiej, w okolicach Nowego Sącza, nie była szeroko praktykowana - wyjaśnia etnolog. - Można wnioskować, że wróżba mówiła o tym, aby dań było nieparzyście, jeśli przyszły rok miał różnić się od minionego lub parzyście, jeśli miniony rok był wyjątkowo udany. Należy jednak pamiętać, że polska wieś była biedna, a na przednówkach często brakowało jedzenia. Liczba dań była więc najczęściej nieparzysta - było ich siedem, pięć, a czasami, w naprawdę biednych domach, trzy - dodaje.
Na talerzach lądowało to, co posiadano w domostwie. - Jadano kaszę ze śliwkami, a w okolicach Krakowa zupę z kluskami i owocami (dziś z makaronem), głównie właśnie śliwkami. Jedzono też pierogi, najczęściej z jabłkami lub kapustą, a w bogatszych domach także z serem na słodko. Na stołach pojawiał się barszcz, jednak nie w wersji z uszkami, jaką znamy dzisiaj, a w towarzystwie grochu. Do tego kapusta z grochem i obowiązkowo grzyby oraz mak - tłumaczy ekspert. Według wierzeń grzyby i mak, dzięki swoim właściwościom, mają bowiem łączyć z zaświatami. Zmarłych upamiętniano również w inny sposób. - Dziś mówimy o jednym wolnym miejscu dla zbłąkanego wędrowca. Przed laty przy stole musiała zasiąść parzysta liczba osób. Jeśli tak się nie stało, szykowano dodatkowe nakrycie, przeznaczone, według niektórych informatorów, dla zmarłych. Nieparzysta liczba osób mogła spowodować śmierć jednego z członków rodziny. Po wieczerzy, kiedy udawano się na najważniejszą w roku mszę, czyli na pasterkę, na stole zostawiano resztki, które miały być dla zmarłych domowników - dodaje Patryk Rutkowski.
Restrykcyjne zasady, których nieprzestrzeganie oznaczało pecha
W trakcie obiadu wigilijnego należało jednak przestrzegać szeregu restrykcyjnych zasad. W przeciwnym wypadku domownik mógł ściągnąć na siebie ogromne nieszczęście. - Od stołu nie wolno było odejść. Kto to zrobił, mógł w przyszłości rzeczywiście odejść z tego świata. Jedzono z jednej miski, każdy miał swoją łyżkę, a w niektórych regionach pajdę chleba. Nigdzie się nie spieszono. Do stołu donosiła wyłącznie jedna osoba: w bogatszych domach była to najczęściej dziewka, która służyła, zaś w przypadku biedniejszych domów synowa lub mama, gospodyni domu. Łyżki pod żadnym pozorem nie można było odłożyć. Kto to zrobił, mógł nie doczekać kolejnych świąt - wyjaśnia etnolog.
Wraz z rozpoczęciem najważniejszego w roku posiłku, do głosu dochodziły magiczne przepowiednie. Na stole rozsypywano ziarno, układając tam również siano i opłatek. Jeśli te przykleiły się do naczynia, w którym podawano kolejne posiłki (a z uwagi na fakt, iż dania były ciepłe, najczęściej tak właśnie się działo) przyszły rok miał malować się w wyjątkowo kolorowych barwach, a ilość i rodzaj przyklejonego do dna zboża zwiastowała urodzaj. Podobne wróżby, w obliczu panującego głodu i wytężonej pracy, dawały mieszkańcom dawnej, polskiej wsi sporą nadzieję na przyszłość.
- Wróżono też ze źdźbeł: jak długie wyciągnięto, tak długi miał być żywot. W okolicach Szczyrzyca jedzono potrawę z suszonymi śliwkami, a ilość pestek miała być oznaką przyszłorocznego urodzaju - tłumaczy Patryk Rutkowski. - W Wigilię gospodyni wychodziła przed dom z resztkami jedzenia i je tam rozsypywała. Wołała przy tym "Lisiu, lisiu masz tu na półmisiu", chcąc w ten sposób zabezpieczyć gospodarstwo przed atakiem lisów lub wilków - dodaje. Ze zwierzętami dzielono się również specjalnym, zielonym opłatkiem, pokazując w ten sposób bydłu, że są częścią rodziny.
Zobacz również: Dzielenie się opłatkiem z psem i kotem - co na to kościół? Opinia może być zaskakująca
O kobiecie, która usłyszała narzekania krów
Wieczór wigilijny był wyjątkowym momentem. - Wszyscy udawali się na pasterkę, którą powinniśmy nazwać wówczas północką, bo odbywała się o północy. O tej godzinie ludzkim głosem przemawiały jednak również zwierzęta. A to mogło być bardzo niebezpieczne. W okolicach Krakowa pewna gospodyni posłyszała, jak krowy na nią narzekają i nie doczekała do Bożego Narodzenia. Wiemy to stąd, że wieczorem pochwaliła się swojemu mężowi, że taka sytuacja miała miejsce. Nikt nie chciał usłyszeć głosów zwierząt, bo mógł nie doczekać kolejnego dnia - wyjaśnia staropolskie wierzenia etnolog.
Tego dnia miały dziać się również inne, szalone rzeczy. W studniach woda zamieniała się w wino, a niektóre góry, pilnowane przez diabłów, miały otwierać się i oferować swoje skarby. Należało mocno się pilnować, żeby podobnego stwora nie uwolnić lub wykraść skarb tak szybko, by jama się nie zamknęła.
Nie polegaj pod żadnym pozorem
Ci, którym w nocy udało się nie posłyszeć ludzkiego głosu zwierząt, budzili się rano wypoczęci i gotowi na kolejny, świąteczny dzień. Boże Narodzenie było rodzinnym czasem odpoczynku i spokoju. Tego dnia nie wolno było odwiedzać innych. Tuż po kościelnej sumie zasiadano do wspólnego obiadu. - Jadano najczęściej kołacz z kawą, a potem brano w dłonie kantyczki (zbiór kolęd, pastorałek i jasełek wydany w formie książkowej, rozpowszechnione w XVII-XVIII wieku - przyp. red.) i śpiewano pastorałki i kolędy - wyjaśnia etnolog.
- Co najważniejsze, tego dnia nie wolno było polegiwać. W okolicach Krakowa uważano, że jeśli ktoś w Boże Narodzenie polega, to w przyszłym roku polegać będzie też zboże. W okolicach podkrakowskiego Gdowa wierzono natomiast, że jeśli ktoś tego dnia chociaż na chwilę się położy, to ptaki, które obsiadły krzyż Jezusa Chrystusa w momencie jego śmierci, będą żałośliwie śpiewać i utrudnią strudzonemu domownikowi odpoczynek - dodaje. O chwili relaksu nie było więc mowy. Już wkrótce do drzwi zapukać mieli bowiem kolędnicy.
Turoń, Żyd, Cygan i Dziad. Po kolędzie
W Boże Narodzenie we wschodniej części Sądecczyzny, i tylko tam w całej Polsce, późnym wieczorem rozpoczynało się wielkie kolędowanie. Przebierańcy i grupy kolędników w innych regionach kraju ruszały do zabawiania mieszkańców polskiej wsi dopiero w dzień św. Szczepana, czyli drugi dzień świąt.
Ile rejonów Polski, tyle różnych grup kolędniczych. Domy odwiedzały turonie, handlujący Żyd, sprzedający turońka Cygan, modlący się wędrowny dziad, a z nimi żona dziada - dziadówka, czy symbol płodności - Cyganka. W okolicach Zawoi do domostw pukała św. Dorota, zaś na Podhalu pojawiała się grupa Fedorów. Nie brakowało kobyłki, ułana na koniu, grup pasterzy, ubranych w przepasane słomą kożuchy, a także nieruchomych i ruchomych szopek.
- Wizyty przebierańców miały ogromne wegetacyjne znacznie. Przynosiły dobro, kolędę, moc sprawczą. Sprowadzały na dom pozytywną energię - wyjaśnia etnolog Patryk Rutkowski. - Cyganka chodziła wówczas z dzieciątkiem, które dawała do potrzymania dziewczynom i kobietom, które miały problem z zajściem w ciążę czy urodzeniem dziecka. Symboliczne przekazanie pociechy miało na celu odwrócenie tej sytuacji - dodaje.
- Dokładnie tak samo sytuacja wygląda w przypadku postaci dziada wędrownego. Ten odczyniając uroki nad Turoniem modli się na opak - mówi "W imię Ojca i Syna, Kaśka i Maryna", zaburzając nieco dzisiejsze pojęcie sacrum. Tymczasem Żyd chodzi z Biblią. Pojawia się tutaj ogromna otwartość i synkretyzm religijny - tłumaczy etnolog. - W południowej Polsce chodzą również grupy z Herodem. Zdenerwowany Herod chce wyciąć wszystkie dzieci, próbuje tego dokonać, ale mu się nie udaje. Na koniec kolędnicy przestrzegają przed byciem złym. Do Heroda przychodzi bowiem Śmierć, która odcina mu głowę. Diabeł zabiera jego ciało "na karpackie góry, żeby zedrzeć z niego skóry" - jak mówi fragment jego tekstu. To wyjątkowe widowiska - dodaje.
- Co ważne, po kolędzie chodzą tylko i wyłącznie mężczyźni. Kobieta w okresie adwentu, a później Bożego Narodzenia, nie pełni ważnej roli w społeczeństwie wiejskim. Co więcej, może w tym okresie przynieść nieszczęście. Wiąże się to z bardzo prostym przeświadczeniem. Kiedy rodzi się Chrystus Matka Boska jest w ciąży, a potem połogu, a więc jest uważana przez społeczność wiejską za nieczystą - wyjaśnia Patryk Rutkowski.
Szczęście natomiast ześle na dom mężczyzna. To on musi wejść pierwszy do domu w Wigilię i to on chodzi po kolędzie, przebierając się za Śmierć, Cygankę czy dziadówkę. Kobiety przejmą tę rolę dopiero w zapusty, kiedy wyrażą swoją kobiecość podczas specjalnych wydarzeń i spotkań.
Jabłkiem w głowę? Na dobrą wróżbę
Drugi dzień świąt jest wspomnieniem św. Szczepana, męczennika, który miał został ukamieniowany. W wielu miejscach w Polsce do dziś podczas mszy obsypuje się tego dnia księdza owsem, co jest niejako symbolem kamieniowania. Podobna tradycja ma wyjątkowo głębokie korzenie.
- W okolicach Szczyrzyca z chóru obsypywano również dziewczęta. Używano do tego nie tylko owsa, ale również orzechów, czyli symbolu zamożności, a także jabłek, czyli symbolu płodności. Takimi jabłkami ciepano w dziewczyny, a one w popłochu uciekały, żeby przypadkiem nie dostać w głowę - tłumaczy etnolog.
- Etnografowie mówią o tym, że takie obsypywanie to zapewnienie wegetacyjności, bo to ziarno - nasienie, które zapładnia w pewien sposób sakralną ziemię. Dlatego też na Podhalu po dzień dzisiejszy obsypuje się młode dziewczyny owsem. Co ma zapewnić płodność w obrębie domu - dodaje.