Laura Samojłowicz: Nie znoszę samotności
Przyjmowałam kolejne propozycje i biegłam do przodu. Nie brałam jeńców. Działałam jak robot, aż się zmęczyłam. Wówczas zaczęłam się zastanawiać, jaką wartość ma to, co robię i jaki koszt emocjonalny ponoszę za to utrzymywanie się "na fali". Przestraszyłam się, że zaraz się wypalę i nie będę miała nic do zaoferowania - przyznaje Laura Samojłowicz w rozmowie z Mają Jaszewską.
Maja Jaszewska, Styl.pl: Będąc u szczytu popularności opuściła pani dość niespodziewanie swoją strefę komfortu i wyjechała z Polski. Ta radykalna zmiana była wynikiem konieczności czy wewnętrznej potrzeby?
- Myślę, że mam przyrodzoną zdolność łatwego opuszczania strefy komfortu. Nie trzymam się jej kurczowo. Wtedy byłam młodą gąską tuż po szkole i trafiłam nagle na "wysoką falę" popularności. Nie umiałam się na niej poruszać, szczególnie, że liczne media specjalizujące się w szukaniu sensacji, zaczęły mi dorabiać gębę - że gwiazdorze, że się spóźniam na plan i jestem kapryśna. Nijak się to miało do rzeczywistości. Było kompletną bzdurą i nieprawdą, ale ogromnie mnie stresowało.
- Ciężko było cokolwiek sprostować, skoro plotka raz już ruszyła w świat. Byłam kompletnie nieodporna na hejt. Dziś bym się zaśmiała i powiedziała - a niech piszą, co chcą, żeby tylko nazwiska nie przekręcili! Dzisiaj myślę, że rezygnując z całego splendoru, jaki mi się wówczas trafił, miałam w sobie wiele dystansu do samej siebie.
"Życzę Wam trudnego życia, tylko takie godne jest artysty" - napisał Zbigniew Herbert w "Liście do studentów PWST."
- Pamiętam te słowa doskonale, bo wisiały w naszej szkole jako credo. Wzięłam je sobie mocno do serca. Tuż po ukończeniu PWST rzeczywistość zawodowa zaczęła mi ogromnie sprzyjać. Pojawiły się pierwsze duże role w serialu, wygrana w "Jak oni śpiewają", różnego rodzaju nominacje i nagrody. Z jednej strony bardzo się z tego wszystkiego cieszyłam, z drugiej czułam, że biorę udział w gonitwie, na którą przestaję mieć jakikolwiek wpływ. Przypomniałam sobie wtedy słowa Herberta i pomyślałam, że warto się zatrzymać a potem spróbować zrobić coś więcej, wzbogacić aktorstwo. W przeciwnym razie, nadal pędząc, popadnę w sztampę i zgubię po drodze samą siebie. Doszłam do wniosku, że wyruszając w świat zyskam szansę na zdobycie nowych potrzebnych mi doświadczeń.
- Spakowałam się i najpierw pojechałam do Niemiec, gdzie ukończyłam kurs aktorski metodą Meisnera w berlińskiej szkole aktorskiej a potem do Tajlandii, gdzie mieszkałam przez prawie rok. Potrzebowałam się też sprawdzić w kompletnie odmiennych warunkach życia i pragnęłam poznać nowych ludzi. Nie zważając na to, co już osiągnęłam, czułam potrzebę rozpoczęcia kolejnego rozdziału w życiu. Czas pokaże czy zrobiłam dobrze, ale uważam, że na tamtą chwilę była to dobra decyzja.
Wciąż w pani tkwi taka nieposkromiona ciekawość świata i ludzi?
- Teraz jestem dużo starsza i poważniejsza, ale gdyby mi ktoś powiedział, że w Stanach czekają na mnie ciekawe propozycje i konkretne możliwości, ruszyłabym znowu w świat.
Spędziła pani dzieciństwo w Berlinie, dorastała w dwóch językach i w dwóch rzeczywistościach - polskiej i niemieckiej. Może stąd w pani ten gen wędrowca?
- Możliwe. To doświadczenie z dzieciństwa spowodowało, że nie jestem osobą głęboko ukorzenioną. Z żadnym miejscem nie czuję na tyle silnego związku, żeby nie móc ruszyć w drogę. Jedynie praca i pasja mnie ukorzenia. Jestem w stanie nieść swój dom na plecach, jak ślimak. Mogłabym mieć partnera podróżnika i z nim wędrować przez świat. Obym tylko miała jednocześnie pracę, która będzie moją pasją.
Jakie cechy powinien mieć pani partner?
- Moi rodzice w młodości wyruszyli do Hamburga. Tata wziął mamę za rękę i przeprowadził ją przez życie. Przynajmniej ja tak to widzę. I chyba dlatego chciałabym, żeby mój facet był na tyle silny i zaradny, żeby mógł mnie do czegoś zainspirować, czegoś nauczyć. Mam silny charakter, wiem, co mam robić i jak żyć. I dlatego chciałabym, żeby mój facet przynajmniej w niektórych kwestiach potrafił iść ćwierć kroku przede mną. Lubię zachwycać się ludźmi i światem a jednocześnie wciąż idę własną drogą.
Nawet, jeśli momentami będzie kamienista?
- Zdarzały się momenty, kiedy było mi bardzo trudno. Po powrocie z Tajlandii nie miałam pracy, nie miałam przyjaciół. Zaczynałam wszystko od początku i budowałam wszystko od nowa. Ale im jest trudniej, tym mocniej trzeba się zebrać w sobie, aby iść przed siebie i działać, chociażby krok po kroku. Wolno, ale iść. Sprawdziła się w moim życiu zasada Winstona Churchilla "Jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj." Mam to przykazanie ukryte głęboko w szufladzie. W razie potrzeby wyciągnę go znowu.
- Nauczyłam się też, że wbrew obiegowym opiniom porażka jest łatwa, za to sukces jest trudny. Sukces jest egzaminem, bo wystawia nas na pogubienie się. Powoduje szum w głowie i utratę kontaktu z rzeczywistością. Z porażki można iść tylko wyżej, ku dobremu. A utrzymanie się "na fali" sukcesu jest okupione dużym wysiłkiem i wieloma pułapkami. Kiedy wiedzie się nam doskonale, mamy wokół ogrom przyjaciół i życzliwych osób. To tworzy iluzję bliskich więzi. Gdy świetnie mi się powodziło, miałam przy sobie mnóstwo osób.
- A kiedy kasa się skończyła i zrobiło się mniej kolorowo, wiele z tych osób odfrunęło. Nie mam pretensji ani żalu do nikogo, ale wiem, że drugi raz już się tak nie pomylę. Mój instynkt potrafi teraz odróżnić szczerą sympatię od tej warunkowanej korzyściami. Za to jeszcze bardziej doceniam tych wszystkich, którzy byli przy mnie bez względu na okoliczności.
Co najcenniejszego pani przywiozła z tych podróży?
- Lubię poznawać ludzi i rozmawiać z nimi. Zdałam też sobie sprawę, że nad życie kocham swoją rodzinę. Kiedyś uciekałam od budowania trwałych i bliskich relacji. Byłam osobą bardzo nieśmiałą i wsobną. Dziś pielęgnuję i bardzo doceniam bliskość. Podróże otworzyły mnie na świat i na drugiego człowieka. Nauczyłam się być zwierzęciem stadnym. Uwielbiam wejść na plan, na sesję zdjęciową i zapoznać się ze wszystkimi. Porozmawiać, posłuchać ludzi i zapoznać się z nimi trochę. Kiedyś nieśmiałość blokowała mnie na te cenne doświadczenia. W show biznesie to spora ułomność. Długie miesiące poza krajem uświadomiły mi, że nie znoszę samotności.
Każda podróż ma w sobie element samotności, bo zostawia się swój dom i bliskich.
- Ale dzięki długiej i dalekiej wyprawie udało mi się zaprzyjaźnić ze sobą, zdobyć zaufanie do samej siebie i umiem się już zatroszczyć o siebie. To jest podstawą dobrej relacji ze światem. Jeśli człowiek nie zna i nie lubi siebie, to jak ma lubić i być dobrym dla innych? Te dwa lata w podróży były cenną szkołą życia. Dziś jestem pewniejsza siebie, silna, stabilna i gotowa do pracy.
Za to aktorstwo nie ma w sobie nic stabilnego.
- Tym bardziej trzeba być w tym zawodzie wewnętrznie poukładanym. Początkowo udawało mi się wszystko dzięki brawurze. Przyjmowałam kolejne propozycje i biegłam do przodu. Nie brałam jeńców. Działałam jak robot, aż się zmęczyłam. Wówczas zaczęłam się zastanawiać, jaką wartość ma to, co robię i jaki koszt emocjonalny ponoszę za to utrzymywanie się "na fali". Przestraszyłam się, że zaraz się wypalę i nie będę miała nic do zaoferowania.
- Pomyślałam, że chyba lepiej samemu to wszystko ukrócić, zanim stracę siły. Znajomi mi mówili: "Laura, ma się jedną szansę w życiu! Jak przychodzi, trzeba się nachapać, wyskakiwać z lodówki. Bo następnego razu może już nie będzie." A ja sobie pomyślałam, że jeżeli Stwórca ma na mnie jakiś plan i postawił w pewnym miejscu, to jeśli nawet zboczę z kursu, po jakimś czasie wrócę w przeznaczone mi miejsce. I z takim przeświadczeniem żyję, jednocześnie wciąż pracując i starając się, aby niczego nie przegapić.
- Za żadne skarby nie chciałam wyskakiwać z lodówki, bo to przyprawia widzów o alergię. Wolałam zatęsknić za planem filmowym i sceną. Pragnęłam też, żeby widzowie za mną zatęsknili. Mam świadomość, że wypadłam z obiegu, ale to, że mam nieograną twarz ma swoją wartość.
- Jest mnóstwo aktorów, którzy podchodzą do aktorstwa jak do zadania matematycznego. Ja z jednej strony świadomie korzystam z aktorskiego warsztatu, a jednocześnie uruchamiam intuicję.
Przejmująco zaśpiewała pani piosenkę Toma Waitsa "Singapur" w finale Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki na 36. PPA. Bliska jest pani chropawość tego wybitnego twórcy?
- Lubię ciemne dźwięki. Tom Waits i Nick Cave tworzą bliskie mi klimaty. Podoba mi się też, jak traktują swoich odbiorców. Nie są nachalni, nie próbują się przypodobać za wszelką cenę. Nie mrugają oczkiem, tylko prezentują bardzo poważne muzycznie i wokalnie utwory. Konsekwentnie idą swoją drogą. Miło mi, że po latach wspomina pani piosenkę, którą zaśpiewałam. Czuję, że ta forma wyrazu artystycznego jest moim powołaniem. Zakładam teraz swój zespół i niebawem ruszamy z próbami i szykujemy się do koncertów.
- Ogromnie się z tego cieszę. Dla mnie śpiewanie jest formą terapii. Czuję się wtedy, jakbym wchodziła w inną czasoprzestrzeń. Nawet ciało czuje się inaczej, bo przy śpiewaniu aktywizują się inne partie mięśnie. Muzyka koi. A jeśli jeszcze słuchają mnie ludzie i dają znać, że im się to podoba, jestem zachwycona.
Powiedziała pani kiedyś, że najważniejsza jest odwaga.
- Na biurku mam kartkę, a na niej przekreślone słowa "bądź grzeczna" i poprawione na "bądź odważna". Już w szkole broniłam słabszych, chociaż w głębi siebie byłam nieśmiała. Ale czyjaś krzywda uruchamiała moją odwagę i byłam gotowa bronić pokrzywdzonych.
Po latach przerwy wraca pani na plan serialu "M jak miłość".
- Po jedenastu latach przypominam swoją postać. We wrześniu będzie emisja nowych odcinków. Powrót do roli Majki jest dla mnie podróżą sentymentalną. Gram też w dwóch spektaklach. "Babski przekręt" w reżyserii Dariusza Taraszkiewicza to urocza komedia sytuacyjna, natomiast "Czarno to widzę, czyli wymieszani posortowani" to spektakl o tolerancji i umiejętności łączenia się ponad pozornymi podziałami. Grupa ludzi, których pozorni mnóstwo dzieli - jest wśród nich transseksualistka, narodowiec, Turek, niepełnosprawna dziewczyna na wózku - korzystając z unijnych funduszy chcą założyć zespół pieśni i tańca "Słowiańskie słowiki".
- Ścierają się więc radykalnie różne wizje świata i poglądy. Okazuje się jednak, że nawet wśród takich odmienności można znaleźć wspólny język, a pomaga w tym wzajemne poznanie się i humor. Kiedy zaczynamy się śmiać, znika wiele barier.
Śmiech bywa lekarstwem na wiele bolączek. A co pani w sobie najbardziej ceni?
- Cieszę się, że mam w sobie pokorę, która przez lata się ugruntowała. I cieszę się że potrafię okazać innym życzliwość. Z takim pakietem można wychodzić do ludzi.
Zobacz także: