Nie-recenzja "365 dni: Ten dzień". Szkodliwość społeczna w marnym obrazku

Obejrzałam, żebyście wy nie musieli. Tak, chodzi o najgłośniejszą premierę ostatnich dni, drugą część ekranizacji powieści Blanki Lipińskiej - "365 dni: Ten dzień". Film jest tak słaby, że "50 twarzy Greya", to przy nim arcydzieło. Ale przede wszystkim jest szkodliwy społecznie, utrwalając toksyczne wzorce.

Aktorzy na premierze filmu "365 dni: Ten dzień"
Aktorzy na premierze filmu "365 dni: Ten dzień"Paweł WodzyńskiEast News

Film o seksie bez namiętności

Film zaczyna się bardzo niepozornie. Obserwujemy romantyczną na pierwszy rzut oka scenę, w tle gra delikatna muzyka, dookoła piękne widoki. Jednak już po chwili obraz pary widocznej na ekranie przestaje współgrać ze ścieżką dźwiękową i scenografią - Laura i Massimo zaczynają uprawiać gwałtowny, pozbawiony uczuć i dość brutalny seks. Oczywiście, nie ma tu krępowania i biczowania jak w "50 twarzach Greya", ale nie ma też grama namiętności.

I taki właśnie jest cały film. Szybko zmieniające się ujęcia, absurdalne przejścia wątków czy piosenek (jak "Ave Maria" płynnie przechodząca w radosną, popową melodyjkę) i przede wszystkim - brak jakiejkolwiek fabuły. Produkcja zdecydowanie bardziej przypomina teledysk, będący zlepkiem czasem przyjemnych widoczków. W końcu jesteśmy na Sycylii.

Druga część tych obrazków to oczywiście sceny seksu, jak na film erotyczny przystało. Ekspertką w tym gatunku nie jestem, więc nie mnie to oceniać, ale z każdego mojego punktu widzenia - kobiety, feministki, dziennikarki czy wreszcie zwykłej obserwatorki - sceny te są tragiczne. Laura i Massimo są jakby wyprani z jakichkolwiek emocji, wyglądają jak zaprogramowane na seks roboty. Nie ogląda się tego dobrze.

Ale nie jest to żadne zaskoczenie. Film powtarza schematy z pierwszej części - ta para się nie kocha, oni tylko uprawiają ze sobą seks. Ta para, a właściwie teraz już to małżeństwo (prawie przeoczyłam ten fakt - po pierwszej scenie seksu następuje ślub, również w formie teledysku) w ogóle ze sobą nie rozmawia, ich konwersacje ograniczają się do wymiany wulgarnych słów. Wszystko i wszyscy są sztuczni i sztywni.

Toksyczne wzorce i społeczna szkodliwość

Aktorzy na premierze filmu "365 dni: Ten dzień"
Aktorzy na premierze filmu "365 dni: Ten dzień"Andrzej Iwanczuk /ReporterEast News

Pomijając już tę całą absurdalną historię ich pseudo miłości, ważniejsze jest to, jak do niej w ogóle doszło. Przypomnę, że w pierwszej części filmu Massimo porywa Laurę, dając jej 365 dni na pokochanie go. W międzyczasie zmusza ją do seksu bez jej wyraźnej zgody, co zdaniem wielu można nazwać gwałtem. Z czasem już nie musi jej zmuszać, bo kobieta najwidoczniej doznała syndromu sztokholmskiego.

O to było najwięcej zarzutów pod adresem filmu. Nie chodzi o to, że seks jest zły i miałby być tematem tabu. Chodzi o to, w jaki sposób jest przedstawiony. Widzimy tutaj fetyszyzację przemocy, romantyzowanie bycia ofiarą porwania czy gwałtu i klasyczne uprzedmiotowienie kobiet.

W uniwersum "365 dni" rządzą mężczyźni i patriarchat w czystej postaci. Mają swój odrębny świat, a kobiety istnieją przy nich tylko po to, aby zaspokajać ich potrzeby seksualne. W końcu "bycie dobrą żoną jest najtrudniejszym zadaniem na ziemi", jak stwierdza jeden z bohaterów.

Tym bohaterem o dziwo nie jest Massimo, który oprócz groźnych min i paru wulgarnych kwestii nie miał właściwie wiele do zagrania. W tej części pojawia się nowy bohater, Nacho. I mimo że on również nie ma widzom więcej do zaoferowania, to w jego relację z Laurą można przynajmniej w jakimś stopniu uwierzyć, bo chociaż trochę ze sobą rozmawiają.

Irracjonalna główna bohaterka

Blanka Lipińska z rodzicami na premierze "365 dni: Ten dzień"
Blanka Lipińska z rodzicami na premierze "365 dni: Ten dzień"Adam Jankowski/REPORTEREast News

Główna bohaterka i jej zachowanie to kompletna porażka. Kilka razy stawia się mężowi, pytając np. czy musi ją traktować jak mebel (właśnie tak ją traktuje), po czym... ma wyrzuty sumienia, że to ona go źle traktuje! Dodaje jeszcze, że czasem zachowuje się irracjonalnie, mając na myśli sytuacje, w których wyraża przy mężczyznach swoje zdanie. Owszem, Laura zachowuje się irracjonalnie, ale wtedy, kiedy przeżywa takie rozterki bez powodu.

"50 twarzy Greya" to arcydzieło przy "365 dniach". Nawet już nie dodaję tego dopisku do tytułu z drugiej części. Ta opowieść jest tak bardzo bez składu i ładu, że to wszystko zlewa się ze sobą w jeden wielki marazm i spokojnie można traktować jako jedną całość. Zakładam, że podobnie będzie z czekającą nas niestety trzecią częścią. Ten film jest zły, jest nijaki, a co najgorsze jest krzywdzący - utrwala szkodliwe wzorce, a realne ofiary pokazanych zachowań ma po prostu gdzieś.

***

Zobacz również:

"Demakijaż Hollywood": Yola Czaderska-Hayek o swoim legendarnym domuPolsat Cafe
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas