Tak w PRL-u stewardesy dorabiały do pensji. Chętnych było mnóstwo
Cieszyły się powszechnym szacunkiem, pięknie wyglądały, były inteligentne i odwiedzały miejsca, które dla wielu Polaków pozostawały niedostępne. Miały dostęp do markowych ubrań, kosmetyków popularnych na Zachodzie oraz pięknej biżuterii. Mimo tego niemal każda z nich dorabiała na przemycie do Polski towarów, których w sklepach brakowało. Jak wyglądała praca stewardes w PRL-u?
Pierwsze stewardesy w Polsce
Pierwszą polską stewardesą była Zofia Glińska. Opracowała i wdrożyła plan pozyskiwania kolejnych osób do obsługi pasażerów samolotów oraz wprowadziła system szkolenia pracowników. Współpracę z liniami lotniczymi LOT rozpoczęła prawie dziesięć lat wcześniej, ale przez trwającą wówczas wojnę, a później okupację Warszawy niedane jej było rozwinąć skrzydeł w zawodzie. Biuro przewoźnika przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie odwiedziła ponownie wiosną 1945 roku. Dostała ponowny angaż w firmie, skupiając się na rozwoju pozycji stewardes i stewardów w polskich liniach lotniczych.
W latach 40. XX wieku rejsy pasażerskie zdominowane były przez przedstawicieli władz, a funkcje załogi pokładowej pełnili mechanicy lotniczy. Ich obowiązki ograniczały się jednak do rozdawania podróżującym chleba, kiełbasy i wódki. Dopiero Zofia Glińska nakreśliła kryteria, które powinni spełniać przyszli kandydaci na stanowisko opiekunów pasażerów - zdana matura, znajomość dwóch języków obcych, idealne zdrowie oraz nienaganna aparycja.
Wysokie wymagania nie zraziły chętnych. Pierwszy kurs stewardes w Polsce był niezwykle oblegany, ponieważ zgłosiło się na niego 300 chętnych osób. Ostatecznie wybrano sześć kobiet, które rozpoczęły przygodę z lotnictwem: Ludmiłę Gajewską, Marię Lubkiewicz, Irenę Petrykowską, Krystynę Sipowską, Monikę Sokolińską i Aldonę Skirgiełło. Loty pasażerskie nie przypominały tych, które znamy obecnie. Stanowiły elitarny środek transportu, a co więcej były niezwykłym widowiskiem dla zbierających się wokół lotniska gapiów.
- Zalecenia dla podróżnych pierwszych lotów komercyjnych wskazywały, żeby nie wyrzucać niedopałków papierosów przez okna. Zresztą przez dziesięciolecia na pokładach samolotów można było palić. W okresie powojennym, gdy ponownie ruszał transport pasażerski, podróżni siedzieli w samolocie na drewnianych ławkach ustawionych wzdłuż maszyny. Lot samolotem był często jednym z bardziej ekscytujących wydarzeń w życiu. Dla tych, którym nie było dane podróżować, na lotnisku Okęcie zbudowano specjalny taras, który pozwalał obserwować startujące i lądujące maszyny - tak Anna Sulińska, autorka książki "Wniebowzięte. Reportaż o stewardesach w PRL-u", opisuje pierwsze loty samolotami pasażerskimi w Polsce oraz związane z nimi emocje.
Elitarny zawód
Stewardesy w czasach PRL-u były hermetyczną grupą zawodową. Zajmowały się nie tylko obsługą pasażerów samolotów, ale również przekazywaniem listów do Czerwonego Krzyża, gdy zmartwione rodziny poszukiwały swoich bliskich.
Stewardesy obejmowały także rolę przewodników oraz tłumaczy za granicą Polski. Za elitarnością tego zawodu przemawiają przede wszystkim liczby. W latach 60. kobiet pracujących jako stewardesy było zaledwie 20. Kandydatkom trudno było bowiem przejść przez wstępną kwalifikację oraz szkolenia. Oprócz wysokich kompetencji i ogólnej wiedzy przyszłe stewardesy musiały wykazać się na testach sprawnościowych oraz przetrwać niemal 300 godzin wykładów, na których uczuły się budowy samolotu czy geografii.
Pierwsze szlify w obsłudze pasażerów nabierały w wysokiej klasy hotelach, aby później móc jak najlepiej opiekować się ważnymi politycznymi osobistościami, które przewożono na pokładach samolotów. Korzyści były za to niemałe. Panie miały możliwość podróżowania po świecie, a na wyciągnięcie ich rąk były rzeczy, o których większość Polaków mogła wyłącznie pomarzyć - modne ubrania, akcesoria czy słodycze.
Praca stewardesy wiązała się też z pewnymi obciążeniami. Ponieważ panie pracowały przede wszystkim z innymi ludźmi, musiały być odporne psychicznie i doskonale znosić wszelkie, nawet najbardziej wymagające prośby pasażerów. Nie mogły też narzekać na zdrowie. Zdarzało się, że pracowały 12 godzin dziennie przez cały miesiąc, dzielnie stawiając czoła wyzwaniom związanym z obsługą podróżujących. Ponadto ich każdy ruch czujnie obserwowały Służby Bezpieczeństwa.
Polskie jabłka za egipskie pomarańcze
Trudy pracy stewardesy rekompensowały sobie handlem turystycznym. W taki sposób określano zjawisko przemytu, który w czasach PRL-u uprawiano na potęgę. Wyjazd do państw kapitalistycznych graniczył z cudem, ponieważ wymagał zgody wydziału paszportowego oraz specjalnej wizy. Stewardesy były o tyle uprzywilejowane, że ze względu na zawód, otrzymywały stosowne dokumenty bez większych problemów.
Jak wykorzystywały możliwość swobodnego podróżowania? Dorabiały na przemytach cennych towarów. Anna Sulińska podkreśla, że zawód stewardesy nie był tak dobrze wynagradzany, jak teraz. Żeby zarobić większe pieniądze kobiety, przywoziły na zamówienie klientek produkty dostępne tylko poza granicami Polski.
- Stewardesy mogły na Zachodzie kupić kolorowe ubrania, biżuterię czy porządne buty. Gdyby chciały je legalnie przewieźć do kraju, musiałyby zapłacić za te towary cło, które sprawiłoby, że zakupy wykraczałyby poza ich możliwości finansowe. Wbrew pozorom nie był to wówczas świetnie płatny zawód. Możliwość zarobienia dawało kupienie często najtańszych produktów za granicą i odsprzedanie ich w Polsce. Na przykład w Nowym Jorku zdobywało się w zasadzie niedostępne w Polsce materiały: tiul, nylon, jeans, które z kilkunastokrotnym przebiciem odsprzedawano nad Wisłą - tłumaczy Anna Sulińska.
Jednym z najsłynniejszych przemycanych produktów były pomarańcze oraz banany. Podczas rejsów do Egiptu kobiety zabierały ze sobą sporą ilość jabłek, które stanowiły towar deficytowy. Podczas kontroli celnej wyjaśniały, że muszą codziennie jeść owoce ze względów zdrowotnych. Nie służyły im jednak do utrzymywania diety. Stewardesy sprzedawały jabłka, a za zarobione pieniądze kupowały egzotyczne owoce, którymi handlowały w Polsce.
Na przemycie zyskiwały nie tylko stewardesy. Nielegalnym handlem parali się także piloci, choć w ich przypadku dochodziło do znacznie większych transakcji, dzięki którym szybko się wzbogacali.
- Jeden z pilotów za jednorazowy przewóz kilkunastu belek tiulu wybudował dom. Piloci dysponowali bezpośrednimi kontaktami w portach lotniczych, dlatego łatwiej było im przemycać towary - dodaje Sulińska.
Zobacz także: