Zagubiony bagaż i radość ze zdobycia szczytu. Ewa Wachowicz o wyprawie na Ararat [TYLKO U NAS]
Uwielbiam wspinaczkę górską i zdobywanie szczytów. Niestety pandemia pokrzyżowała wiele moich planów. Kiedy więc w końcu udało mi się doprowadzić do skutku wyprawę na Ararat w Turcji, moja radość była nie do opisania. Oczywiście nie obyło się bez przygód i niespodzianek - tych dobrych, ale też tych, które były nieco mniej wesołe. Dzisiaj chcę podzielić się z wami szczegółami tej niezwykłej wyprawy.
Kraków-Warszawa-Stambuł-Van i niespodzianka. Wyprawa zaczęła się kłopotem
Góra Ararat - wyprawę na ten masyw wulkaniczny, leżący na terytorium Turcji (na granicy z Armenią i Iranem), podjęłam już wcześniej. Niestety, wówczas nie udało mi się zdobyć szczytu, ponieważ odmroziłam sobie stopę, a była to wyprawa skitourowa. Tym razem miało być inaczej. Wszystko zaczęło się jednak... zagubieniem bagażu!
Okazało się, że ten po prostu "nie doleciał" wraz ze mną. W środku znajdował się cały ekwipunek górski: śpiwór, raki, buty górskie, kurtka puchowa i inne, niezbędne elementy. Pojechaliśmy busem do Dogubayazit, a już następnego dnia rankiem ruszaliśmy w góry. Zaczynamy trekking z 2200 do 3200 metrów n.p.m. Tam jest pierwszy obóz. I tam też musiał dotrzeć mój bagaż.
Dowiedziałam się, że ma przylecieć kolejnego dnia, około 14. Wówczas mamy być w drodze do pierwszego obozu. Nasz kierownik wyprawy, Kris Jaxa Kwiatkowski, przekonuje lokalnych przewodników, by pomogli w tej trudnej logistycznie przeprawie bagażowej. Dopisała nam pogoda, było słonecznie i trzeba było jedynie pamiętać o filtrze. Do obozu dotarliśmy około godziny 18.
Wszyscy zaczęli przygotowywać namioty i śpiwory, zaczęło robić się coraz chłodniej. Wcześniej zjedliśmy jeszcze przepyszną kolację. Pomidorowa z makaronem, skrzydełka z rusztu oraz kotleciki jagnięce. Do tego sałatka z pomidorów i ogórków z cebulą. Na deser arbuz i melon. A do tego wszystkiego Ararat w zachodzącym słońcu - coś pięknego. I wówczas pojawia się mój bagaż, który... przywieziono konno! Po tym mogłam już spokojnie odpocząć.
Wulkaniczny pył, wiatr i satysfakcja ze zdobycia szczytu
Kolejnego dnia obudziliśmy się o siódmej rano i dopisywały nam dobre humory. Niestety, w nocy zerwał się silny wiatr, który towarzyszył nam już do końca wyprawy. Niczym niezniechęceni rozpoczęliśmy poranną toaletę. W obozie woda jest prowadzona wężem z lodowca, więc można się umyć. Krioterapia przecież świetnie działa na cerę! Co prawda, już chwilę po takim orzeźwiającym prysznicu cała twarz pokrywa się pyłem.
Przed wędrówką bardzo ważny jest posiłek. Na śniadanie jajecznica, oliwki, regionalne sery, a na deser daktyle i pyszna chałwa. Warto podkreślić, że w mojej ekipie mamy zapewnioną fachową opiekę i cały sztab specjalistów, lekarzy. Po całym dniu marszu, wraz z Klaudią Cierniak Korzuch zawsze pamiętałyśmy o rozciąganiu zmęczonych mięśni.
Po porannych czynnościach zaczęliśmy się szykować do wejścia aklimatyzacyjnego. Weszliśmy na wysokość około 4000 metrów n.p.m. Szliśmy stosunkowo wolno i na tej wysokości przebywaliśmy około godziny. Schodzimy do pierwszego obozu i... czeka na nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że namioty nie były do końca zasłonięte, przez co śpiwory i wszystkie rzeczy w namiocie zostały pokryte grubą warstwą pyłu wulkanicznego. Kurz był też w naszych ustach i nosie.
Podejście nocą z czołówkami po skałach, spora stromizna i walka z podmuchami wiatru, które dosłownie nas przewracają. Jest ciężko.
Przepyszna kolacja zrekompensowała jednak trudy minionego dnia. Jedliśmy gulasz wołowy z warzywami i makaronem. Kolejna noc w namiocie była ciężka. Wiatr był tak silny, że nie mogliśmy zasnąć. Trzeciego dnia z kolei przenieśliśmy się do drugiego obozu. Ciężkie plecaki i sprzęty były przenoszone przez konie. Rozbiliśmy obóz i szybko położyliśmy się spać. Kolejnej nocy ma odbyć się "atak szczytowy"!
Grupa, która dzień wcześniej zdobywała szczyt, a z którą spotkaliśmy się po drodze, poradziła, by ubrać na siebie wszystko, co mamy, bo wiatr jest przeszywający. Ich przewodnik powiedział nawet, że od 20 lat nie doświadczył tak silnego wiatru! Co ciekawe, pierwszą rzeczą, o jaką nas zapytali, był wynik meczu Polska-Szwecja, ponieważ byli to Polacy, a wyprawa odbywała się w trakcie rozgrywek grupowych Euro.
Decydująca noc, to pobudka o 1.30 w nocy. Lekkie śniadanie: jaja, ser, chleb oraz oliwki i w drogę! Podejście nocą z czołówkami po skałach, spora stromizna i walka z podmuchami wiatru, które dosłownie nas przewracają. Jest ciężko. Trudne warunki pogodowe zdecydowanie spowolniły naszą wyprawę.
Na około 5000 metrów n.p.m., dochodziliśmy do lodowca. Założyliśmy raki, a przed nami była już tylko śnieżna droga na sam szczyt. Trudno opisać tę radość ze zdobycia góry. Niesamowite uczucie, które daje potężną satysfakcję. Obowiązkowo zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie - wszystkim uczestnikom wyprawy jestem bardzo wdzięczna za wsparcie i wspólną wędrówkę.
Wejście i ... zejście - długa droga w dół
Zdobycie szczytu to jedno, ale trzeba jeszcze zejść w dół. Ta droga była bardzo trudna, a pokonać ją pomagała nam jeszcze adrenalina, która wiązała się ze zdobyciem góry. Schodząc, byliśmy naprawdę wyczerpani, ale nie mogliśmy się poddać.
Doszliśmy do drugiego obozu i stosunkowo szybko musieliśmy się spakować i przenieść do pierwszego. Na takiej wysokości jest niebezpiecznie, ponieważ może rozwinąć się choroba wysokościowa. Trzeba bardzo uważać i absolutnie nigdy nie decydować się na taką wyprawę bez wcześniejszego przygotowania.
Zdobycie szczytu to jedno, ale trzeba jeszcze zejść w dół. Ta droga była bardzo trudna, a pokonać ją pomagała nam jeszcze adrenalina, która wiązała się ze zdobyciem góry.
Wieczorem, kiedy doszliśmy do namiotów, byłam tak zmęczona, że nie miałam nawet siły, by zjeść kolację. Marzyłam tylko o tym, by położyć się spać. Ostatniego dnia było już spokojniej. Zapakowaliśmy bagaże i zjedliśmy ostatni posiłek pod górą Ararat. Po tym powoli maszerowaliśmy do wioski, gdzie czekał już na nas autobus do Dagubayazid.
Największą radością był prysznic! Myłam włosy trzy razy, by pozbyć się piasku oraz pyłu. Czyści i pachnący udaliśmy się na pyszną kolację w lokalnej restauracji. To właśnie w ten sposób uczciliśmy zdobycie Araratu.
Co jedliśmy? Lokalne przysmaki. Różne odmiany kebabu - nie takiego, który znamy, ale prawdziwego, aromatycznego. Oryginalnie jest to mięso mielone, odpowiednio doprawione, pieczone na szpadzie na ogniu. Baranina łagodna oraz na ostro, do tego wątróbka i kawałki wołu. Na deser pyszna, turecka kawa. Wyprawa była dla mnie niesamowitym doświadczeniem i to na wielu różnych płaszczyznach. Muszę przyznać, że tę radość z wejścia na szczyt oraz widoki, zapierające dech w piersiach, zachowam w sercu na zawsze.
Zobacz także: