Zamierzam starzeć się niegodnie

Wizerunek? Artystka rozedrgana. Prawda? „Łóżko należy pościelić rano, kuchnię posprzątać wieczorem”. Katarzyna Groniec uważa, że po czterdziestce czas zejść z chmur na ziemię. Dowód? Jej związek z inżynierem od statków. „Ja padam zemdlona, a on wchodzi i pyta, co na obiad”, opisuje reguły gry. Dla niego przeniosła się do innego miasta. I bez niego nie wyobraża sobie życia.

Katarzyna Groniek , fot. Warner Music Poland
Katarzyna Groniek , fot. Warner Music PolandSzymon Szcześniakmateriały prasowe

Smutna  i melancholijna? Akurat! Może na scenie Kasia lubi takie piosenki, ale na co dzień nie topi się w rozpaczy. Uśmiechnięta, w czasie rozmowy rzuca żartem co drugie zdanie. Zadaje podchwytliwe pytania ("lepiej być kurą wychowywaną przez orły czy orłem wychowywanym przez kury?"), chce dyskutować o życiu w światach równoległych. Na szczęście udaje mi się  ściągnąć ją na ziemię...

Ładny tytuł płyty: "Ach!" I ładna okładka. Czyj to obraz?

Katarzyna Groniec: - Pauliny Korbaczyńskiej. Ale - uprzedzając kolejne pytanie - to nie jestem ja. Podobają mi się jej obrazy, a ten z okładki jest pierwszy, który kupiłam
 na aukcji dzieł sztuki. W książeczce płyty znajdziesz jeszcze cztery, które też mam w domu: pejzaż zimowy, który zamówiłam na urodziny męża, nasz portret ślubny...

Chwileczkę, zaraz... Jaki mąż? Ślub? Media milczą na ten temat.

- Udało się, to nie takie trudne. W internecie od 25 lat jestem samotną, cierpiącą kobietą. (śmiech) Informacje o mnie nie mają związku z rzeczywistością. Ślub wzięliśmy rok temu.

To dlatego zamieniłaś Warszawę na Sopot? 

- Nad morzem mieszkam trzy lata. Jednak z mężem jesteśmy razem już od... sześciu.

Kim jest ten mężczyzna?

- Niezwiązany z branżą muzyczną, nie jest artystą. Muszę przyznać, że to był strzał w dziesiątkę! Kiedyś w jakimś wywiadzie stwierdziłam: "O czym miałabym rozmawiać z inżynierem?". A teraz mój mąż jest inżynierem i czasem złośliwie mi ten wywiad wypomina. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, byłam młoda i głupia. Wydawało mi się, że ludzie, którzy zajmują się sztuką - czyli ja - są specyficzni. (śmiech) Tak głęboko czują i przeżywają, że nie są w stanie porozumieć się z tymi "z innego świata". Musiałam dojrzeć, żeby zrozumieć, że można żyć inaczej niż na "emocjonalnym haju", że nie trzeba przeżywać wszystkiego na wysokim diapazonie. Bo to tylko część życia.

Piszesz w książeczce do najnowszej płyty, że czujesz się "spokojna, jasna, świadoma". Przez ten związek?

- Tak. Jesteśmy jak dwie połówki... kartofla. (śmiech) Chciałoby się powiedzieć "ciało astralne", ale ktoś już tego przede mną użył.

Dlaczego kartofla? 

- Nie mamy śmiałości myśleć  o nas jak o pomarańczach.

Czym się zajmuje twój mąż  inżynier? Buduje statki?

- Pracuje w instytucji, która pilnuje, żeby po morzach pływały jednostki sprawne technicznie,  a nie wraki.

Gdzie go spotkałaś?

- Czuć tutaj "palec boży". Kilka lat temu napisał do mnie mejl.

Że zakochał się w głosie?

- Mejl był tak konkretny jak on sam. Coś w stylu: "Natknąłem się przypadkiem na twoją piosenkę, posłuchałem, wstrząsnęło mną, więc stwierdziłem, że napiszę"... A jednak list wyróżniał się wśród innych. Był konkretny, ale ciepły i szczery. Inżynier ujął mnie sposobem komunikacji.

Odpisałaś czy od razu się umówiliście?

-  "Umówiliście"? Żartujesz! Najpierw pisaliśmy do siebie długie listy o książkach, życiu, rzeczach najważniejszych. Okazało się, że akurat z tym Inżynierem można rozmawiać o wszystkim. Rozkwitła między nami przyjaźń epistolarna. Ja mieszkałam wtedy w Warszawie, on siedział samotnie w Oslo - był rozwiedziony, a jego dzieci studiowały za granicą. Pracował "na kolejnym kontrakcie". Był jednak w lepszej ode mnie sytuacji - wiedział, jak wyglądam. Poprosiłam o zdjęcie, bo to jednak niesprawiedliwość, że on może mnie oglądać, a ja jego nie. Spotkaliśmy się dopiero po pół roku.

I jak?

- Bałam się, że zje nas stres i będzie drętwo. I rzeczywiście na początku było. Ale nie poddaliśmy się, zaczęliśmy spotykać się regularnie, chodzić do kina. Mieszkaliśmy w różnych krajach, ale lataliśmy do siebie, kiedy tylko było to możliwe. Między wizytami dużo czasu spędzaliśmy na Skypie. Biliśmy rekordy siedzenia przed ekranem komputera, trzeba to było jakoś rozwiązać. Przez te nasze "wideokonferencje" zaniedbałam dom! Rozmawiając  z Inżynierem, nie mogłam przecież zmywać czy kroić warzyw na zupę. Skupiałam się na konwersacji, starałam się rozsiewać czar - chciałam wypaść jak najlepiej. W pewnym momencie Inżynier wrócił do Polski. Dla mnie, bo wiem, że lubił kontrakty - czasem pracował w egzotycznych miejscach, np. w Dubaju czy Singapurze. Postanowiliśmy spróbować zamieszkać razem.

Przeprowadziłaś się nad morze, bo jego pracy nie da się przenieść do stolicy. Bez bólu?

- Nie było łatwo. Chociaż jestem ze Śląska (Kasia urodziła się w Zabrzu - red.), 25 lat spędziłam w Warszawie - dłużej niż gdziekolwiek indziej. Oczywiście mieszkając w stolicy, nie korzystałam ze wszystkich uciech miasta, ale kiedy się okazało, że mam się wyprowadzić, pomyślałam, że nie wytrzymam na "zesłaniu". Narzekałam, a Inżynier zadawał konkretne pytania: "Kiedy byłaś ostatnio w teatrze?". (śmiech) Sopot jest mały, wszędzie blisko, w sezonie z powodu liczby turystów zamienia się w lekki koszmar, ale od września do lipca jest przeuroczy. Na szczęście mieszkamy trochę z boku, wystarczy omijać Monciak (główny deptak prowadzący na molo - red.) i da się żyć nawet w sezonie.

Już nie tęsknisz za Warszawą?

- Coraz mniej. Ale kiedy pędzę autostradą z południa Polski nad morze i mijam skręt na Warszawę, serce trochę rwie się z piersi, chciałabym zjechać.

Inżynier ma stacjonarną pracę, ty dużo jeździsz z koncertami po Polsce. Jak on sobie z tym radzi?

- Nie najlepiej. Ale najtrudniej mu zrozumieć, że czasami coś w życiu może się dziać bez planu. O jego miłości do kalendarza najlepiej świadczy fakt, że wakacje planujemy w styczniu. Dla mnie to był szok, wcześniej urlop miałam wtedy, kiedy nie grałam! Inżynier wolałby, żebym więcej czasu spędzała w domu - nasze małe kłótnie i spory najczęściej biorą się z tego, że mnie tam nie ma. Twierdzi, że nie rozumie, dlaczego ma tak tęsknić, przecież nie ożenił się z marynarzem! (śmiech)

Ale z piosenkarką! Co on sobie myślał?

- Nie podejrzewał, że wyjazdów będzie aż tak dużo. Sukces ostatniej płyty ZOO z piosenkami Osieckiej nas zaskoczył. Planowaliśmy 20 koncertów, a zagraliśmy... 189! Znów się okazało, że ludzie najbardziej kochają to, co znają, a Osiecka nie ma sobie równych.

Mąż by chciał, żebyś przestała śpiewać i siedziała w domu jak przykładna żona?

- Może i tak, ale zauważył, że kiedy zbyt długo jestem w domu, to lepiej, żebym pojechała. (śmiech)

Związek dojrzałych ludzi chyba nie jest prostą sprawą?

- Człowiek czterdziestoletni ma już rytm, który musi trochę zmodyfikować na potrzeby małżeństwa, jeśli chce się odnaleźć w codzienności z drugim człowiekiem. Kiedy np. Inżynier myje zęby, chlapie na lustro. (śmiech) On twierdzi, że mam niemiecką naturę i muszę mieć wszystko elegancko wyczyszczone. A mnie mama nauczyła, że łóżko należy rano pościelić, bo nie wiadomo, z kim się wróci do domu. Wolę posprzątać w kuchni wieczorem, żeby nie zaczynać dnia od zmywania. Nie lubię bałaganu.

Mąż jest królem chaosu?

- Nie. Wie, że brudne szklanki trzeba włożyć do zmywarki. (śmiech) Ale to drobiazgi, dobrze nam się mieszka. Gorzej, kiedy nie jesteśmy razem. Żałuję, że nie pamiętamy się z czasów, kiedy obydwoje mieliśmy po 20 lat. Dla mnie czterdziestka była cezurą, mocno ją przeżyłam. Nie rozumiem, kiedy koleżanki mówią, że czterdziestka jest super, nie chciałyby być młodsze. Ja bym chciała mieć tamto ciałko, choć chętnie ze świadomością, którą mam teraz.

Powiedziałaś Inżynierowi, że będziemy o nim rozmawiać?

- Przypuszczałam, że tak będzie.  

I co on na to?

- Zapytał, czy będzie sławny. Czy będą mu robić zdjęcia? Bo jeśli tak, to jest chętny. Może przyjechać i coś powiedzieć. Pytał też oczywiście o okładkę. (śmiech)

Nie miałam pojęcia, że masz takie poczucie humoru. Wydaje mi się, że ludzie też tego nie wiedzą, bo twój wizerunek jest inny.

- Smutny i melancholijny?

Tak mi się wydaje.

- Mam skłonności do melancholii, ale gdybym miała się jej poddawać, tobym się już dawno zastrzeliła. (śmiech) W życiu jestem inna niż w piosenkach, co niektórym wydaje się dziwne. Ludzie lubią myśleć, że jeśli ktoś jest komikiem, musi być też duszą towarzystwa: gdzie się pojawi, tam powie coś śmiesznego. Ze mną jest odwrotnie - oczekuje się ode mnie powagi i smutku. Często używam poczucia humoru, bo inaczej ta - być może wrodzona - czarna żółć mogłaby mnie dopaść. A to jest demon, któremu nie wolno pozwolić wejść za daleko. Trzeba się orientować, kiedy powiedzieć STOP.

Ty wiesz?

- Tak mi się wydaje. Jestem typem, który lubi się umartwiać. "To wszystko przeze mnie", krzyczę i padam zemdlona. (śmiech) A wtedy wchodzi do pokoju on i pyta: "Co na obiad?". I to jest konkret, którego mogę się złapać.

Nie lubisz popisywać się głosem, a możliwości masz spore.

- Po co miałabym się popisywać? Na najnowszej płycie nie ma na to miejsca, a poza tym zawsze bardziej chodzi mi o treść. Jestem opowiadaczem. Szalone wokalizy nie dla mnie.

  Nie marzyła ci się kariera à la Edyta Górniak? Ona tak jak ty zaczynała w Metrze Józefowicza  w teatrze Buffo.

- Ona jest diwą, ja nie umiałabym nią być. Diwą trzeba się urodzić. Nie umiem nawet udawać. Wystarcza mi "wąska rozpoznawalność". Przecież to wspaniałe, że mogę żyć ze śpiewania piosenek. Nigdy nie musiałam robić czegoś, czego nie lubię, żeby zarobić. To chyba sukces? Czasami pojawiają się w mojej głowie myśli:  "Gdybym była bardziej popularna, mogłabym sprzedać więcej płyt!". Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że kiedy nagrywasz piosenki, chcesz, żeby jak najwięcej ludzi je usłyszało. Ale z drugiej strony - jesteś Maciejem Stuhrem, idziesz ulicą, wszyscy na ciebie patrzą, oceniają. Możesz to sobie wyobrazić?

Jeśli pomyślę o stanie konta rozpoznawalnej osoby, nie mam  z tym problemu...

- Ale czy brak prywatności wart jest tych pieniędzy? Żyje mi się wystarczająco dobrze, nikt mnie nie śledzi, nie znajdziesz mnie na Pudelku. Wystarczy, że ostatnio na bazarku w Sopocie, gdzie kupuję warzywa, zaczepiła mnie miła pani i powiedziała, że poznała mnie... po paznokciach. Bo na okładce poprzedniej płyty, ZOO, na pierwszym planie jest moja dłoń. Widzisz, jaka jestem rozpoznawalna? (śmiech)

Mogłabyś nie śpiewać i nie występować?

- Ostatnio obejrzałam serial  Mindhunter o początkach profilowania, wciągnęłam się. Czuję, że byłabym w tym dobra. Kręci mnie zastanawianie się, kim jest sprawca, po tym, jakie zostawił ślady. Psychologiem też mogłabym być. Umiem słuchać i mówić "mhm" w odpowiednim momencie. Wydaje mi się, że ludzie lubią mi się zwierzać. Mogłabym też zajmować się drewnem.

Drewnem?

- Robić meble. Szukałam dla siebie kursów stolarskich, ale w Sopocie nie znalazłam. A w Warszawie są! Ach, znowu ta Warszawa! Ale najbardziej chciałabym czytać książki za pieniądze, bo to jedno z moich ulubionych zajęć. Może w ten sposób od czegoś uciekam? Zawsze byłam molem książkowym i samotnikiem, cichym dzieckiem zamkniętym w sobie. Chorowałam, sporo czasu spędziłam w sanatoriach, miałam przewlekłe atopowe zapalenie skóry. Już jako siedmiolatka półtora miesiąca byłam w kołobrzeskim "Słoneczku". Tam się nauczyłam porządnie ścielić łóżko, tam się dowiedziałam, że w siedmioosobowym pokoju trudno o intymność i że jak jedno dziecko zacznie płakać, to inne też będą. Może stamtąd wzięła się moja skłonność do ascezy? Do tej pory lubię proste prycze do spania. (śmiech)

Sanatoria są dla ciebie jakąś traumą?

- Nie. Rysowałam sobie "kalendarz pobytu" i codziennie odhaczałam dni do wyjazdu. Nie byłam jednak dzieckiem zahukanym, bez inicjatywy - już jako mała dziewczynka organizowałam na podwórku festiwale. W Gliwicach miałam głównie kolegów, ale umiałam ich namówić na występy. Robiliśmy przedstawienia, sprzedawaliśmy bilety. W podstawówce uczyłam się dobrze, w liceum właściwie przestałam chodzić do szkoły.

Bo?

- Zakochałam się. Zrezygnowałam z dobrej szkoły, żeby spędzać więcej czasu z ukochanym pierwszym chłopakiem. Obydwoje zamieniliśmy wymagające licea na szkołę, która zajmowała dalsze miejsca w rankingach. Zajęliśmy się sobą i muzyką. Lekcje mnie nie interesowały, zapominałam o nich, był moment, że tata odprowadzał mnie pod drzwi liceum, żebym łaskawie pojawiła się na zajęciach. Czułam się tam nieszczęśliwa, nie mogłam nawiązać kontaktu z rówieśnikami. Skupiłam się na rozmaitych eliminacjach i castingach i w ten sposób trafiłam do Warszawy, do Metra. Przerwałam naukę, bo nie umiałam pogodzić trwających po 16 godzin prób ze szkołą. Dzisiaj myślę, że Metro tak naprawdę mnie uratowało - dało mi zawód. Maturę zdałam później w warszawskim Centrum Kształcenia Ustawicznego dla pracujących.

Rodzice się wtedy o ciebie nie bali?

- Oczywiście, że się bali. Przyjeżdżali nawet po kryjomu do Warszawy i prosili ojców dyrektorów teatru, żeby wyrzucili mnie z tego spektaklu. Na szczęście im się to nie udało.

Jako dziecko lubiłaś pobyć sama, a teraz?

- Nadal tego potrzebuję. Kiedy wokół mnie jest za dużo ludzi, zaczynam się dusić. Szukam oddechu, chwili, żeby pobyć tylko ze sobą. Nie nadążam za światem. We mnie, w środku, wszystko dzieje się wolniej. Zanim "rozkminię" coś, co jest na topie, inni już dawno o tym zapomną. Ale co zrobić? Żyję swoim rytmem i nie staram się go przyspieszać, bo takie próby kończą się frustracją i czuję się źle. Ale chociaż lubię samotność, dzisiaj nie chcę żyć bez mojego Inżyniera. Szkoda, że poznaliśmy się tak późno.

Dlaczego?

- Sporo już za mną, przecież "żyjąc, tracimy życie". A może chodzi o to, że nie weźmiemy już kredytu na 30 lat, tylko na 10? Niby fajna ta dojrzałość, ale nie czuję już tak intensywnie jak kiedyś. Nie przeżywam tak mocno rozmaitych rzeczy, bo wiem, że wszystko mija. Ostatnio dowiedziałam się, że budowa domu to sztuka rezygnacji. Z życiem jest tak samo. Być dobrym w umiejętności rezygnowania to świetna sprawa.

Jak ci idzie w tej dziedzinie?

- Raz lepiej, raz gorzej. Zależy, z czego się rezygnuje.

Twoja córka z pierwszego małżeństwa, Marianna, studiuje na Akademii Teatralnej w Krakowie. Co ty na to, że chce być aktorką?

- Wolałabym, żeby była lekarzem, bo ostatnio mam częste kontuzje barku. Ale przecież najważniejsze, żeby była szczęśliwa. Poza tym ma talent, skubana.

Jesteście przyjaciółkami?

- Jestem jej matką. Kocham na dobre i na złe, ale to relacja rodzic-dziecko. Wolałabym, żeby przyjaciół miała gdzie indziej. Przecież nie będę się dziecku zwierzać ze swoich problemów! Odwrotnie - nie ma sprawy.

Dorosłe dziecko przypomina, że lata lecą?  

- Nie. Moja twarz w lustrze codziennie mi o tym przypomina. (śmiech) Pracuję nad sobą, ale starzenie się mnie wkurza. Kusi naciąganie za uszami. (śmiech) Najbardziej "lubię" wywiady z trzydziestolatkami, które opowiadają, jak starzeją się z godnością. Ja nie mam zamiaru. Zamierzam starzeć się niegodnie! Podciągnę sobie, co tylko się da. (śmiech) Kiedyś kobiety o długich włosach robiły sobie wysoko kucyk i w ten sposób naciągały kurze łapki. Ja mam krótkie włosy, więc została mi chirurgia. (śmiech)

Trzydziestolatki opowiadają, jak starzeją się z godnością, czterdziestolatki - że gdyby miały przeżyć swoje życie jeszcze raz, niczego by nie zmieniły...

- Naprawdę? Przecież to straszna nuda! Ja zmieniłabym wszystko, każdą decyzję podjęła inaczej. Do szkoły poszłabym rok wcześniej jako sześciolatka. Może maturę udałoby mi się zdać w normalnym trybie?

Rozmawiała Anna Rączkowska

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas