Osobowości zmienić się nie da

- Nie można nazywać chorobą fragmentu czyjejś osobowości. Mój fragment, ta dziwność, był nazwany chorobą, byłam więc leczona. Tymczasem nie da się wyleczyć z kawałka osobowości. Da się człowieka złamać na różne sposoby, ale osobowości się człowiekowi nie odbierze. Jaka by nie była - jest własna - mówi Kinga Adrianna Krowiranda, samorzeczniczka osób ze spektrum autyzmu.

Kinga jest autorką bloga "Ta, co nie wyrosła"
Kinga jest autorką bloga "Ta, co nie wyrosła" archiwum prywatne

Monika Szubrycht, Interia.pl: Byłaś w dzieciństwie określana mianem niejadka?

Kinga Adrianna Krowiranda: Nigdy nie jadłam dużo. Teraz mam 22 lata, 157 cm wzrostu i ważę jakieś 49 kilo. Zawsze byłam szczupłym dzieckiem. Nie chudłam, nie tyłam, utrzymywałam się w swojej wadze, ale potrafiłam odmawiać jedzenia. Nie lubię mięsa, poza kurczakiem, bo mięso ma dziwną fakturę, dziwnie pachnie i dziwnie się je je. Nie lubię produktów mlecznych, tłustych rzeczy i większości warzyw. Szybciej wymienię rzeczy, które jem, niż te, których nie lubię, bo większości nie lubię. Tradycyjne polskie posiłki to jest dla mnie horror dzieciństwa, więc rodzicielka chodziła ze mną po lekarzach, by sprawdzili, czy wszystko jest w porządku. Wyniki badań krwi miałam dobre. Nie byłam wychudzona, tylko nie chciałam jeść, bo nic mi nie smakowało. Jedna z lekarek stwierdziła, że mam anoreksję. Miałam wtedy pięć lat, nie miałam świadomości, jak wyglądam, a co dopiero, żebym miała jeszcze wyglądem się martwić. Zresztą nadal nie doszłam do tego poziomu. (śmiech)

Jeśli nie miałaś anemii i badania wychodziły dobrze, to pomyślałabym, że nie trzeba się martwić.

- Mamy takie polskie przeświadczenie, że dzieci muszą jeść. Muszą jeść - na przykład masło, bo jest dla nich zdrowe. Aktualnie mam absolutną fobię na punkcie masła, choć ostatnio udało mi się dotknąć je przez papierek. Wziąć w dwa place, przez papierek i włożyć do koszyka w sklepie.

Jest dla ciebie obrzydliwe ze względu na fakturę?

- Ze względu na absolutnie wszystko. Największym horrorem i torturą, jaką można mi urządzić, jest topienie masła na patelni i smażenia czegoś na nim. Nie jestem w stanie tego wytrzymać, wystarczy, że przebywam w tym samym mieszkaniu. Zapach topionego masła powoduje u mnie ból głowy, robi mi się słabo, czasami potrafię dochodzić do takich stanów, jakbym zaraz miała zemdleć, zaczynając od odruchu wymiotnego, a kończąc na panice. Największą krzywdę można mi wyrządzić masłem.

Pewnie wiele osób ci nie uwierzy, że zwykłe masło jest w stanie tak zepsuć samopoczucie. 

- Wiele osób nie wierzy, nawet gdy widzi mnie w takim stanie. Kiedy ktoś coś smaży na maśle zaczynam zwijać się w kulkę, albo odcinać od rzeczywistości, lub uciekać, a ludzie dalej stwierdzają, że wymyślam. Mój były chłopak nie był w stanie zrozumieć, że mi to przeszkadza. Na dodatek był wielkim fanem smażenia na maśle. Masło i cebula. Stwierdziłam, że oczywiście nie mogę zabraniać mu takiego jedzenia, tylko mam prośbę, żeby nie robił tego, kiedy jestem w kuchni. A gdy jestem w innym pomieszczeniu - żeby zamknął drzwi. Nie był w stanie tego przyjąć. Twierdził, że wymyślam, to jest moja fanaberia, symuluję i robię mu na złość. Kiedy człowiek sam tego nie doświadcza, trudno jest mu zrozumieć, że takie rzeczy mogą naprawdę przeszkadzać i że inni ludzie mogą doświadczać fizycznego bólu od samego zapachu.

Myślę, że wszystko, co wykracza ponad normę jest trudne do zaakceptowania.

- Mam tyle różnych, dziwnych cech, że wychodzę z założenia, że normalność nie istnieje. Mam dużo problemów i wiem, że inni też mogą mieć ich wiele, zupełnie innych. Ja nienawidzę zapachu masła, a dla niektórych mogą to być najlepsze perfumy. Jestem w stanie to przyjąć, niestety, wiele osób nie jest. Nie tylko nie przyjmują, ale też tego nie zauważają. Oceniają: "To jest normalne, to jest nienormalne. Smażenie na maśle jest normalne, nietolerowanie zapachu smażonego masła nie jest normalne". I koniec.

Kiedy nadwrażliwość na zapachy i smaki powiązałaś z zespołem Aspergera?

- To właściwie wyszło przypadkiem. Moja rodzicielka interesowała się tematem autyzmu. Właściwie od zawsze miała z tym styczność, bo jeszcze jak była na studiach, pomagała w pisaniu pracy magisterskiej o autyzmie, na dodatek udzielała się (już się tym nie zajmuje chyba) w ruchu antyszczepionkowym. Gdy zaczęłam interesować się bardziej swoimi nadwrażliwościami, podsunęła mi grupę fejsbukową, na której była - "Autyzm, dorosłość i co dalej". Tam było sporo osób z takimi nadwrażliwościami, więc pomyślałam, że może będą znali terapeutę, z którym można by było zacząć pracować. Później okazało się, że to nie jest kwestia tylko i wyłącznie nadwrażliwości.

- Przez wiele lat matka chodziła ze mną po różnych specjalistach, którzy próbowali stawiać - bo wtedy tej diagnozy nie dostałam - mi diagnozę, na przykład ADHD i stwierdzali fakt, że jestem dziwna. W międzyczasie była chyba terapia rodzinna, bo rodzice są po rozwodzie, miałam też podejście do terapii z matką, kiedy nie dogadywałyśmy się, więc z psychiatrami i psychologami miałam styczność przez całe życie. I wszyscy zawsze twierdzili, że wyrosnę, że mi przejdzie, bo co z tego, że nie jem, kiedy córka sąsiadki, pani doktor z przychodni, przez całe życie je tylko chleb i jest dobrze. Mi przejdzie i tej córce pewnie też przejdzie. Było dużo skojarzeń i porównywania z innymi. Ja nie lubię jeść, ale inne dzieci też tak mają, miały i im przeszło. I jeszcze mówienie, że to taki bunt dziecięcy jest - teraz nie jem, ale będę normalna, jeszcze wyrosnę.

To, że twoja mama szukała terapii i chciała ci pomóc, tylko dobrze o niej świadczy.

- Tak. Tylko nie brała pod uwagę tego, że żeby zacząć terapię dwóch osób, potrzebna jest chęć obu stron - to ma być współpraca. Nie chciałam tego, więc większość spotkań kończyła się na tym, że siedziałyśmy sobie u psychologa, a ja w którymś momencie stwierdzałam, że już mi wystarczy i wychodziłam. Nie rozumiałam za bardzo, o co chodzi. Nie pamiętam, żeby mi tłumaczono, po co w ogóle mam tam iść. Miałam więc przeświadczenie, że jeśli matka zabiera mnie do psychologa, to coś jest ze mną nie tak, będą próbowali mnie leczyć i naprawiać. Kiedy miałam lat 21 poszłam na terapię z własnej woli, chociaż dalej nie widziałam, po co ta terapia jest. Nie ma społecznej wiedzy na temat terapii, psychologów i psychiatrów. Żyłam przekonaniem, tak jak większość ludzi, że do specjalisty idzie się, kiedy ma się wielki problem.

Byłaś dobrą uczennicą. Czy w szkole miałaś jakieś problemy?

- Nauczyciele mówili mi, że mam siedzieć prosto, nie kręcić się, nie rysować. Tymczasem cały czas potrzebowałam się kręcić, potrzebowałam coś rysować, żeby w ogóle się skupić, lubiłam dyskutować z nauczycielami. W pierwszej klasie gimnazjum miałam olbrzymi problem z gronem pedagogicznym, bo uchodziłam za osobę chamską, niegrzeczną, pyskującą, niewychowaną, trudną, deprawującą innych uczniów, bo nie dość, że dyskutuję z nauczycielami na temat ich sposobu pracy, to jeszcze dziwnie wyglądam. Mam glany i kolczyki na twarzy. Jak można! Nie dość, że mam inne poglądy niż reszta, to jeszcze inaczej wyglądam. Większość moich rówieśników miała problemy z ocenami, ja bardziej z kontaktem z nauczycielami, bo uważałam część z nich za osoby niegodne wykonywania zawodu, który wykonywali. Nie miałam oporów przed wygłaszaniem tego wszem i wobec, a oni takiego zachowania nie tolerowali. Uczeń ma być podporządkowany, a dobry uczeń ma wskoczyć w ogień jak nauczyciel każe.

Potem trafiłaś na pedagogów, którzy byli wyjątkowi, pozwalali na wyrażanie siebie i większą wolność. 

- Tak, w szkole społecznej. Moja rodzicielka przeniosła mnie do niej po kolejnej kłótni z nauczycielem. Stwierdziłam, że nie wrócę, że to koniec mojej edukacji w "elitarnym" gimnazjum, w klasie językowej. To, że zmieniłam szkołę, było najlepszą decyzją na świecie. Nagle z miejsca pełnego dzieciaków, gdzie mieliśmy klasy chyba do "g", trafiłam do gimnazjum połączonego z liceum, które ma mniej niż 20 osób. W szkole znali się wszyscy, byliśmy jak rodzina. Nagle zobaczyłam, że w edukacji można być Kingą Krowirandą, a nie numerem 8 czy 14 w dzienniku. Byłam Kingą, która ma swoją osobowość i ta Kinga potrzebuje bujać się na krześle, rysować i to jej pomaga. Gdy zaczynałam tępo wgapiać się w liście falujące za oknem, podchodził nauczyciel i mówił: "Kinga, rysuj", a ja nagle reflektowałam się, że przestałam się skupiać. Zaczynałam rysować i znowu wiedziałam, co się dzieje. Nauczyciel zwracał mi uwagę, ale wiedział, co mi pomaga i to było cudowne.

Tylko, żeby podejść do uczennicy i powiedzieć: "Kinga rysuj", trzeba znać Kingę.

- Tak. Kiedy jest tak mało osób w klasie, jest okazja, żeby tę Kingę poznać. Tam naprawę była rodzinna atmosfera. Nauczyciele znali uczniów, a uczniowie nauczycieli. Wiedzieliśmy, kto kim jest.

Wróćmy do diety. Często rodzice mówią, że żywienie dziecka jest dla nich problemem - chcą mu zapewnić jak najlepsze pożywienie.

- Mam wrażenie, że to ma podłoże historyczne, że za PRL-u, kiedy jedzenie było na kartki i dostawało się mięso kupione za te kartki, to trzeba je było zjeść, nie można było marnować. Obecnie nie mamy takiego problemu, ale podejście zostało. Jak jeździłam na kolonie, wielokrotnie słyszałam: "Nie odejdziesz od stołu póki nie zjesz", podobnie w przedszkolu. Nie brało się pod uwagę tego, że ktoś może czegoś nie lubić. Przecież jedzenie to bogactwo, dzieci muszą jeść. "Dbamy o dzieci" - ale dzieci te siedzą przy stole po trzy godziny w histerii, bo nie mogą odejść, a jeść nie chcą, bo dostały coś, czego nie lubią.

"Nie odejdziesz od stołu póki nie zjesz" - terror żywieniowy jest w wielu polskich domach
"Nie odejdziesz od stołu póki nie zjesz" - terror żywieniowy jest w wielu polskich domach 123RF/PICSEL

Na swoim blogu bardzo szczerze piszesz o sytuacji, kiedy rodzic nie pozwala ci jeść rzeczy, które chcesz jeść.

- Jak byłam mała, miałam podtykane pod nos rzeczy, których nie lubiłam, jak wspomniane masło. Mogłam jeść kanapki z dżemem albo nutellą, ale nienawidziłam masła. Tymczasem pod warstwą czekolady łatwo udawało się je skryć, więc do dziś nie jem kanapek, bo źle mi się kojarzą. Później zostałam przerzucona na dietę "trzy razy bez".

Co to za dieta? Skąd pomysł by ją wdrożyć?

- Pomysł zaczerpnięty został od homeopatów i znachorów. Ktoś kiedyś wymyślił, że jelita mają związek z mózgiem, więc w którymś momencie moja rodzicielka wpadła na genialny pomysł, że zabierze mnie na biorezonans. To jest taka magiczna maszyna, gdzie trzyma się metalowe pałeczki, staje się bosymi stopami na metalowych płytkach, pani siedzi przy maszynie, na której wyświetlają się lampki i coś wypisuje. Magnetyzm ma przechodzić przez ciało i wykrywać różne rzeczy - nie wiem na jakiej zasadzie by to miało działać. Wylądowałam tam dlatego, że dziwnie się zachowywałam. Tymczasem zaczęło się od tego, że urodził się mój brat. To była wielka zmiana, z którą sobie nie radziłam. Nie wiedziałam, co mam zrobić w tej sytuacji, nie podobało mi się to. Ale też nikt mi nie dał wyboru, czy będę miała rodzeństwo czy nie, więc jedyne co mogłam zrobić, to manifestować, jak bardzo mi się ta sytuacja nie podoba. Zostałam uznana za niegrzeczną i przez dziwne zachowanie wylądowałam na biorezonansie. Maszyna wykryła mi wszystkie schorzenia świata, których już dokładnie nie pamiętam. Myślę jednak, że gdybym je miała, już bym nie żyła. Uznano, że mam candidę, którą trzeba wyleczyć dietą, bo jak się ją wyleczy, to przestanę się dziwnie zachowywać.

Na czym polegało leczenie?

- Na ostrej diecie eliminacyjnej, polegającej na wykluczeniu laktozy i kazeiny z produktów mlecznych, cukru, a także zbóż, bo w nich jest gluten. Jadłam w kółko placki z mąki kukurydzianej z ziarenkami. Jedyne dobre, co zostało, to frytki. Są bezglutenowe, bezmleczne i bezcukrowe. Z kolei placki mogłam dosładzać ksylitolem. Zgodziłam się na tę dietę, bo miałam już tyle starć z rodziną, że chciałam mieć spokój. W międzyczasie miałam też homeopatyczne odtruwanie magicznymi kulkami, które - nikt nie wziął tego pod uwagę - zawierają cukier. Pamiętam, kiedy dowiedziałam się, że po jednych z tych kulek może być taki efekt, że będzie mi się chciało wymiotować. Twierdzono, że dobrze, że będzie mi się chciało wymiotować, bo to oznacza, że lek działa. Starałam się ściskać mięśnie brzucha z całych sił, żeby zwymiotować, żeby być "wyleczona". Udało mi się raz i myślałam, że dadzą mi spokój. Ale nie dali. Byłam cały czas pod kontrolą.

- Na odgrzybianie przyjmowałam wodę z sodą - nikt nie wziął pod uwagę tego, że to jedna z najprostszych metod na wyhodowanie sobie wrzodów żołądka. Dziś wodą z sodą myję w domu łazienkę -  świetnie czyści podłogi i zlew kuchenny. Do tego musiałam pić olejek z oregano, który jest strasznie ostry. Nie mam pojęcia, do czego miał służyć.

Nie podjadałaś poza domem?

- Bałam się, że jeśli przestanę trzymać się diety, rodzina zauważy. Pozna, gdy tylko wypiję herbatę z cukrem u kolegi. Wrócę do domu i wszyscy będą wiedzieć, co zrobiłam. Zaczęłam popadać w stany paranoiczne. Choć bardzo dokładnie pamiętam swoje wczesne dzieciństwo, to w czasie, w którym byłam na diecie, mam zaniki pamięci. Może to było już niedożywienie? Choć zawsze miałam tendencję, by jeść skromnie. A może chodziło o stres? Co z tego, że poddawałam się wszystkim metodom leczenia, skoro dalej zachowywałam się po swojemu. Byłam sobą, a całe leczenie miało na celu żebym zaczęła zachowywać się inaczej.

Co oznaczało w tym wypadku bycie sobą, czy bycie dziwną?

- Na przykład to, że nie akceptuję tego, że mam rodzeństwo. Albo że siedziałam w pokoju i nie interesowałam się tym, co się dzieje naokoło, albo że chciałam wyjść z domu, bo poza domem było fajniej. Wychodziłam spotkać się ze znajomymi, pograć na gitarze, bo u siebie przez rodzeństwo nie mogłam, na koncert czy nocowanie u koleżanki, jak to w okresie nastoletnim. Książkowy bunt wieku nastoletniego był nazwany "zachowaniami trudnymi", które należy leczyć, bo dziecko ma być grzeczne i nie powinno zachowywać się dziwnie. Tymczasem mam problemy z koncentracją, więc czasami potrafię się "zacinać". Rozmawiam z kimś, kiedy w którymś momencie zapatrzę się na jakiś punkt na ścianie i będę na niego patrzeć. To też było złe, było oznaką choroby, łącznie z tym, że podejrzewano, że biorę narkotyki. Potem jednak stwierdzono, że candida wywołuje stan narkotyczny. Teraz się z tego śmieję, bo mam to za sobą, ale smutne jest to, że przytrafia się to innym.

Jak myślisz, dlaczego się przytrafia? Dlaczego rodzice decydują, że będą trzymać dziecko na tak restrykcyjnej diecie?

- Mam wrażenie, że jest to akt desperacji, choć oczywiście przyczyn może być wiele. Szeroko działa medycyna alternatywna i ruch biomedyczny, a są tam ludzie, którzy obiecują wielkie zmiany, wyleczenie. Moja rodzicielka z homeopatą na słuchawce wisiała dzień w dzień. Ci ludzie poklepią po plecach, wesprą, pomogą, stwierdzą, że wszystko będzie dobrze. Prawdziwy lekarz powie, że nastolatek się buntuje, a homeopata stwierdzi, że wystarczy dobrać odpowiednią dietę, żeby zmienił swoje postępowanie. Będzie dobrze. W desperacji, kiedy ludzie nie wiedzą, co się dzieje, pójdą tam, gdzie są dobre chęci.

- Niestety, dobrymi chęciami można zrobić drugiemu człowiekowi krzywdę. Bo ludzie są różni i mają różne potrzeby. Trzeba to po prostu zaakceptować. Nie można nazywać chorobą fragmentu czyjejś osobowości. Mój fragment, ta dziwność, był nazwany chorobą, byłam więc leczona. Tymczasem nie da się wyleczyć z kawałka osobowości. Da się człowieka złamać na różne sposoby, na szczęście mnie się udało z tego wyjść, ale osobowości się człowiekowi nie odbierze. Jaka by nie była - jest własna.

***

Więcej informacji dotyczących tematu znajdziesz na: https://niewyroslam.wordpress.com/

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas