Rodzinny dom ukształtował jego charakter. Tak wyglądała młodość Wojciecha Młynarskiego
Zarówno Wojciech, jak i jego siostra, od najmłodszych lat mieli styczność z szeroko pojętą kulturą. Nie bez znaczenia były powiązania muzyczne, którymi mogła się poszczycić znaczna część rodziny. Stryjecznym dziadkiem Wojciecha był Emil Młynarski - dyrygent, skrzypek i kompozytor, pierwszy dyrektor Opery Warszawskiej. Najmłodsza córka muzyka, Aniela, została żoną wybitnego pianisty Artura Rubinsteina. Talent muzyczny mieli również rodzice Wojtka, Marian i Magdalena Młynarscy - ojciec pobierał nauki u Emila Młynarskiego, a matka ukończyła konserwatorium w klasie śpiewu.
Prezentujemy fragment książki "Młynarski. Światowe życie" Michała Ostrowskiego, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Szelest
- Nasza matka - opowiada siostra poety - skończyła klasę śpiewu u profesora Grzegorza Orłowa i zapowiadała się na wspaniałą śpiewaczkę. Miała piękny mezzosopran i była solidnie przygotowana do tak zwanej kariery operowo-estradowej, z muzyką poważną, nie z muzyką lekką. Uwielbiała jednak śpiewać wszystkie piosenki, na przykład te z repertuaru Marii Modzelewskiej.
W przyszłości Młynarski będzie czasem podkreślał te rodzinne pokrewieństwa - świadectwo pochodzenia z inteligenckiego i artystycznego domu.
Oryginalnymi i ważnymi postaciami w życiu małego Wojtka byli jego dziadkowie.
Barbara Młynarska-Ahrens: - Babunia Cecylia mówiła: "Nie musicie mnie kochać, musicie mnie szanować". Nie wolno było kłamać, kombinować, oszukiwać. Można się było wściec, można się było obruszyć, ale nie kłamać. Dziadkowie dali nam podwaliny pod całe życie - i to jest najważniejsze. Rosnąć w wielopokoleniowym domu, z fascynującymi ciociami, wujkami, rodzinnymi tajemnicami, historiami, skandalami - to niezwykłe doświadczenie. Słuchaliśmy z Wojtkiem mnóstwa rodzinnych opowieści, wyrastaliśmy na nich. Teraz ja to robię z córką mojego brata, Pauliną: opowiadam jej przez telefon historie, których wcześniej nie miała ochoty albo czasu wysłuchać. A teraz zamienia się w słuch. Bez tego nie da się żyć. Jeżeli człowiek nie korzysta z rodzinnej tradycji, z wiedzy, z korzeni, to potem potwornie kuleje w życiu. Bo nie bardzo wie, skąd się wziął. Rodzinne opowieści dały mi bazę. Obracałam się w życiu w niezwykłych towarzystwach, na całym świecie. Nigdy nie czułam się gorsza. Nigdy! Dostaliśmy z bratem bardzo surowe wychowanie, kindersztubę. Wiedzieliśmy doskonale, jak zachować się przy stole.
- Nasz dziadziuś - opowiada dalej siostra poety - Tadeusz Zdziechowski był po wojnie dyrektorem Banku Rolnego w Warszawie, przed wojną zaś - dyrektorem Kredytowego Banku Ziemskiego na placu Małachowskiego. Musiał skończyć prawo - rodzina uważała, że dla młodego człowieka skończenie konserwatorium w klasie śpiewu i fortepianu to nie jest przyszłość. Uważano, że artysta nie zakłada rodziny, że to jest niemożliwe. Takie były czasy. Mój pradziad, też Tadeusz Zdziechowski, ojciec mojego dziadka, był nauczycielem greki i łaciny w liceum imienia Górskiego. Mówię: "nauczycielem", chociaż miał tytuł profesorski, którego się zrzekł - były to czasy caratu. W naszym domu panowała więc humanistyczna atmosfera, mówiło się wspaniałym, starannym językiem polskim - a my jako dzieci chłonęliśmy szacunek do literackiego języka ojczystego i w takim języku rozmawialiśmy ze sobą. Dzięki temu mieliśmy wyobrażenie o świecie artystycznym - to świat, w którym aktorzy pięknie mówią na scenie, a artyści śpiewają wspaniałe arie i pieśni.
Agata Młynarska: - Komorów... Tam było rodzinne gniazdo taty. Jego dom, w którym spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Mieszkały w nim też ciotki, siostry jego mamy, ich córki i dziadkowie. To był dom z tradycją ziemiańsko-inteligencko-artystyczną. Zawsze zwracano uwagę na to, jak się zachować przy stole, jak się odzywać, dzieci nie powinny raczej zabierać pierwsze głosu bez pytania zgodnie z powiedzeniem, że dzieci i ryby głosu nie mają, z czego śmialiśmy się później; ręce należało trzymać przy sobie i nie wiosłować łokciami na boki, bo to nieładnie. Dziewczynki powinny siedzieć przy stole wyprostowane... Pamiętam do dziś kijek od szczotki włożony poziomo za plecy, oparty w zgięciach łokci. To dziś dosyć archaiczne i śmieszne historie, ale tworzyły koloryt naszego domu i były dla nas ważną lekcją... To, że obiad niedzielny musiał być na białym obrusie. To było dla moich rodziców bardzo ważne. My również jak domownicy w Komorowie gromadziliśmy się przy pianinie, żeby śpiewać.
Komorowski mit arkadyjski jest oczywiście - jak w Truskawkach w Milanówku - trochę wyidealizowany i romantyczny, ale wart tego, by go nieść przez pokolenia. Zwłaszcza teraz to czuję, że "kalarepa z Wołomina, która stanowi czasu znak, choć strasznie plenić się zaczyna, wspominać tak się nie da jak... truskawki w Milanówku".
Wydarzeniami owianymi już rodzinną legendą były wieczorki muzyczne stanowiące pierwsze poważne zetknięcie się Wojciecha Młynarskiego i jego siostry Barbary z kulturą wysoką. To właśnie one podtrzymywały domowy etos przedwojennego inteligenta (do tej grupy Młynarski adresował potem swoje utwory).
Barbara Młynarska-Ahrens: - Słuchaliśmy pieśni co wieczór. Mieliśmy w domu mnóstwo płyt, nadzwyczajnych nagrań, których słuchaliśmy z Wojtkiem nałogowo, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co to są za skarby, jakie to są genialne teksty. Były to przeważnie piosenki Hemara i Tuwima, głównych dostarczycieli wspaniałych tekstów literackich w okresie międzywojennym. Nasz dziadzio Tadeusz kochał muzykę. Po powrocie z banku przebierał się w tak zwaną bonżurkę - czy ktoś dzisiaj wie, czym była bonżurka? - to był znak, wtedy wiedzieliśmy z Wojtkiem, że dziadzio jest nasz, że teraz będziemy go mieć niemal na wyłączność. Siadał do fortepianu i grał aż do kolacji. Słuchaliśmy jego gry i śpiewaliśmy z nim, uczył nas przeróżnych piosenek. Najstarszą siostrą mojej matki była pani profesor Maria Kaczurbina, z domu Zdziechowska, kompozytorka piosenek dla dzieci, która razem z Mirą Zimińską-Sygietyńską przygotowywała pierwszy występ Mazowsza, uczyła solfeżu. Cały zespół Mazowsze przyjeżdżał wtedy do nas! Irena Santor wspomina czasem w wywiadach, że poznała Wojtka, kiedy ten miał jedenaście lat. Przyjechała wówczas na lekcje solfeżu razem ze Stanisławem Jopkiem i Mirą Zimińską. Ciocia Kaczurbina uczyła śpiewu i nas - stwierdziła u Wojtka słuch absolutny. I miał! To często ułatwiało mu życie, czasem zaś znacznie utrudniało. Wojtek bywał bowiem okrutny w stosunku do ludzi niemuzykalnych, mało zdolnych.
W domu w Komorowie rozbrzmiewały pieśni Schuberta, Rachmaninowa, Czajkowskiego i Karłowicza. W książce Życie nie tylko snem Barbara Młynarska-Ahrens powiedziała Jerzemu Sosnowskiemu, iż jedną z najistotniejszych ról w kształtowaniu wrażliwości jej i brata odegrał przyjaciel rodziny Henryk Szatkowski - melorecytator. "[...] Kiedy przyjeżdżał z Anina, dokąd wyprowadził się po wojnie, pani Zdziechowska organizowała mu występy. [...] W salonie gromadziło się za każdym razem ponad dwadzieścia kilka osób. [...] Przedstawiał utwory poetów, którzy na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych byli oficjalnie skazani na zapomnienie, jak Norwid, Lechoń, Wierzyński czy Miłosz - choć recytował także Słowackiego, Tuwima czy Gałczyńskiego [...]"
Zainteresowanie sztuką było tak silne, że kiedy późnym wieczorem rodzeństwo było proszone o opuszczenie salonu, przez długi czas słuchało koncertu, siedząc na schodach lub chowając się za kotarą. Barbara Młynarska-Ahrens podkreśla, że domowe recitale Henryka Szatkowskiego miały ogromny wpływ na ich późniejsze życie i wybór drogi zawodowej, która ściśle wiązała się ze sztuką (siostra Wojciecha Młynarskiego została aktorką). "Myśmy te koncerty wiele razy przeżyli. I to nam po prostu powchodziło w głowę. [...] Wojtek miał swoje światy, które fundował mu pan Henryk Szatkowski, ja miałam swoje. [...] Ja się zakochałam - nic początkowo nie rozumiejąc - w Fortepianie Szopena, a Wojtek w Ojcu zadżumionych. [...] Bez obecności pana Henryka w jego dziecięcym świecie nie przyszłoby mu to do głowy"
W domu w Komorowie urządzano także dziecięce przedstawienia.
- Nasze domowe występy odbywały się co niedziela - wspomina Barbara Młynarska-Ahrens. - Czasem urządzaliśmy teatry domowe. Dzieci - a była nas szóstka: ja, Wojtek i nasze cztery kuzynki - musiały wyżyć się w tak zwanym dobrym kierunku. I wyżywały się - w kierunku artystycznym. Mój brat był jedynym chłopcem w tym damskim komplecie. Wszyscy, którzy przeżyli wojnę i nie mieli swoich domów, zjeżdżali do babuni Cecylii Zdziechowskiej w niedzielę na obiad. Po obiedzie dzieci urządzały przedstawienia. Babunia pozwalała nam otwierać kufer, który stał w jej pokoju - ogromną skrzynię z jedwabnymi szufladami, resztkami sukien balowych, pantofelkami, wachlarzami, długimi ponad łokieć rękawiczkami, które zakładano do długiej sukni. Takie cuda leżały u babuni w kufrze, a nam, dzieciom, wolno było z nich korzystać. Wojtek puszczał wodze fantazji. Przerabiał najpierw teksty, które już znał - zasłyszał albo przeczytał. Następnie wybierał grupę odtwórców-aktorów - nasze koleżanki i naszych kolegów z najbliższego otoczenia.
Jeśli było trzeba, aby chłopcy grali role żeńskie - bo i tak bywało - to się wtedy z resztek pończoch plotło warkocze. Pamiętam, że Wojtek miał taką perukę. Splecione pończochy, kokardy, pożyczona koszula nocna - i kostium Wojtka był gotowy. Tym fantazjom nie było końca! Wojtek był okrutny dla ludzi niemuzykalnych, niezdolnych albo mało zdolnych. Nie wierzył w to, że ktoś, kto jest potwornie zakompleksiony, kto nie zwraca na siebie uwagi na scenie, może się rozwinąć. Ja jestem całkowicie innego zdania, bo przeszłam przez młyn teatru. Myślę, że z czasem Wojtek troszeczkę złagodniał, ale na ogół był okrutny dla ludzi niezdolnych. Naprawdę okrutny. Pamiętam, jak graliśmy jasełka w domu w Komorowie. Wojtek grał świętego Józefa, ja Matkę Boską, aniołki grały moje kuzyneczki - w aureolkach i w białych nocnych koszulkach. W tym przedstawieniu grał jeszcze inny aniołek, trochę od nas starszy. I on ogromnie fałszował! Wojtek nie mógł tego znieść, zaczął walić kosturem w podłogę i aniołek się rozpłakał...
Paulina Młynarska: - W domu w Komorowie czytało się niesamowicie dużo, przychodzili artyści, wszyscy grali na instrumentach, uwielbiali poezję, czytali na głos. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić taki dom. W tym braku wszystkiego, w tych niesamowitych stratach, które zostały poniesione przez naszą rodzinę - jak i przez każdą inną rodzinę doświadczoną wojną - czytano książki i zachwycano się sztuką!
Myślę, że rodzina mojego taty ratowała się przed doświadczeniem straty właśnie w ten sposób - zwracając się ku kulturze. Czytali, śpiewali, recytowali sobie poezję wieczorami i słuchali radia. Tata wyniósł z tego domu umiejętność zwracania się ku słowu pisanemu, ku poezji, ku muzyce jako formę czegoś, co pozwala intelektualnie i psychicznie pewnie przetrwać bardzo trudny czas. Rodzina taty uchwyciła się mocno sztuki, bo to było coś, czego nie mogły jej odebrać ani wojna, ani stalinizm.
Uczestniczką dziecięcych zabaw i teatrzyków domowych rodzeństwa Młynarskich była Maja Komorowska. "Wojtek i Basia byli dużo młodsi od nas - wspomina aktorka - od Piotrka [brata] i ode mnie, a mimo to byli zapraszani do naszego domu na różne uroczystości, przede wszystkim na imieniny. Wiemy, że nie było wtedy telewizji ani internetu, ani komórki, dobrze, jak był w niektórych domach telefon. Bawiliśmy się więc w chowanego, złodziei i policjantów, w czarnego luda, w klasy, w raz, dwa, trzy, baba-jaga patrzy, graliśmy w piłkę, w ubijaka, w dwa ognie, wchodziliśmy na drzewa. Nasza wyobraźnia pracowała niestrudzenie i nie było końca pomysłom.
Pamiętam, że gdy zmieniała się pogoda i robiło się chłodno i deszczowo, to nam w ogóle nie przeszkadzało. Bawiliśmy się w domu w chowanego, ukrywaliśmy się w szafach. Tym naszym pomysłem mama nie była zachwycona. Bawiliśmy się w ciuciubabkę. W domu było nawet lepiej niż na dworze, bo byliśmy bliżej siebie i było więcej przeszkód. Ulubioną naszą zabawą była zabawa w pomidora. Wojtek zawsze wygrywał, był mistrzem w rozśmieszaniu. Różnił się od nas tym, że potrafił rozmawiać z dorosłymi i ich zabawiać, podczas gdy my byliśmy zajęci tylko zabawą".
Czytaj też: