„Moje życie to robota na trzy etaty”. Jak się żyje z zaburzeniem osobowości?
"Nie życzę nikomu takiego momentu, jaki przeżyłam, gdy odbierałam wyniki rezonansu głowy. Rozpłakałam się widząc, że nie znaleziono żadnych zmian. Tak bardzo chciałam mieć coś fizycznego, na przykład guz (…). W końcu miałabym nowotwór głowy, a nie jakąś – zdaniem wielu – wydumaną chorobę psychiczną.” O toksycznych relacjach rodzinnych, hospitalizacjach na oddziale zamkniętym, próbach samobójczych i miłości, mówi Maria, 30-letnia kobieta, która cierpi na ChAD, zaburzenia osobowości mieszane i zaburzenia lękowe.
Ewa Koza, Interia.pl: Miałam przyjemność słyszeć siłę twojego głosu. Wiem, że śpiewałaś w Operze Krakowskiej i w Piwnicy pod Baranami. Pamiętasz emocje, które towarzyszą ci podczas koncertów?
Maria: - Pamiętam. Przed wejściem na scenę jest zawsze stres, ale potem dzieje się magia. Trudno ubrać ją w słowa. Biorę mikrofon do ręki, patrzę na ludzi, szukam jednego człowieka, w którym zobaczę skupienie i ciekawość tego, co ma się wydarzyć, zaczyna płynąć muzyka i nagle się okazuje, że płynę razem z nią.
- Ogromną trudność sprawia mi wychodzenie na mniejsze sceny i śpiewanie przed ludźmi, którzy są blisko albo w jakiś sposób mnie znają. Wbrew pozorom, to większe wyzwanie niż wyjście na ogromną scenę i śpiewanie dla wielkiej publiki.
- Nigdy nie śpiewam przy Maćku (partner Marii - przyp. red.). W domu rodzinnym nie śpiewałam nawet wtedy, gdy ktoś był w pokoju obok. Nie byłam typem, który śpiewa kolędy przy choince. Dużo trudniej wydobyć mi z siebie głos, gdy wiem, że ktoś może to od razu ocenić czy skomentować.
Zobacz również: Piotr Motyka: Brakuje mi znajomych. I to mnie boli
Słyszałam jak mocno brzmi twój głos. Potem wysłuchałam twojego podcastu, w którym mówisz, że czasem nie masz siły nie tylko mówić, ale nawet szeptać.
- Nie mam siły wydobyć z siebie żadnego słowa, bo nie widzę w tym sensu. Patrzę na kogoś, kto jest blisko mnie, i chciałabym wszystko powiedzieć oczami, żeby nie musieć otwierać ust. Żeby nie trzeba było składać liter w słowa i słów w zdania. Wydaje mi się, że wszystko zostało już powiedziane.
- Najgorzej jest wtedy, gdy nie mam siły śpiewać. Zwykle, gdy jest kiepsko, mogę nic nie mówić, ale mam chęć śpiewać. To mi pozwala trochę się emocjonalnie "wyżyć" i oczyścić. Gdy nie mam siły już nawet śpiewać, chcę zniknąć.
Maciek chyba dobrze czyta twoje oczy?
- Zdecydowanie tak. Chciałabym, żeby wszyscy czytali je tak, jak on.
Od jak dawna jesteście razem?
- Od 13 lat.
To robi wrażenie, zwłaszcza, że masz dopiero trzydzieści! Jak się poznaliście?
- Nie miałam z kim iść na półmetek, a koleżanka miała kilku "wolnych" kolegów. Wybrała Maćka, bo był z nich najwyższy.
- Pamiętam, że gdy go pierwszy raz zobaczyłam, pouczyłam, że "coś" w tym człowieku jest, że chcę go poznać. Tak się poukładało, że spędziliśmy 13 wspólnych lat. Póki co, to jedyna pewna i jedyna stała w moim życiu. Do znudzenia powtarzam, że jedyne, co mi "wyszło", to partner. I to, jaki związek jesteśmy w stanie stworzyć. Zawsze mnie to zaskakuje, że potrafiliśmy stworzyć tak dobrą relację. Myślę, że pomogła nam w tym terapia. Przypominam sobie mój styl przywiązania sprzed paru lat, był zupełnie inny. Teraz jest zdecydowanie zdrowszy. Jesteśmy w stanie rozmawiać o wszystkim. Nie mamy tematów zakazanych czy niewygodnych na tyle, żeby ich nie przegadać. Nie mamy cichych dni. Rozmawiamy. To dla mnie klucz wszystkiego.
Byłaś świadoma, że jesteś chora, gdy poznałaś Maćka?
- Nie. Byłam na etapie szukania przyczyny napadów lękowych, ale nikt ich wówczas nie rozpatrywał w kategoriach zdrowia psychicznego. Diagnozowano mnie kardiologicznie, pulmonologicznie. Miałam nasilone napady lękowe, łącznie z utratą przytomności, drętwieniem, hiperwentylacją.
Zobacz również: Małgorzata Poznańska: Chcę żyć, nie tylko chorować
Kiedy się pojawiły?
- Od zawsze byłam smutnym człowiekiem, ale napady lękowe zaczęły się w gimnazjum. Zmagałam się z nimi przez całe liceum. Maciek mnie poznał na etapie zaostrzenia lękowego. Był przy nich i naprawdę wiedział, co ma robić. Skąd? Nie mam pojęcia.
- Oddychał ze mną albo śpiewał kołysanki, żeby mnie uspokoić. To było cudowne.
Powtarza się, że w chorobie najczęściej towarzyszy kobieta. Mężczyzna ucieka, gdy u partnerki czy dziecka pojawia się poważna diagnoza. Maciek jest tego wybitnym zaprzeczeniem.
- Wybitnym! Był ze mną w czasie największych kryzysów. Najgorszego zaostrzenia choroby.
Nie uciekł przed tym, czego większość społeczeństwa panicznie się boi. Bo mówimy o depresji, chorobie psychicznej, szpitalu psychiatrycznym i leczeniu na oddziale zamkniętym. Czym jest dla ciebie wsparcie?
- Wsparcie to obecność, ale nienachalna. Rozwiązywanie za mnie problemów, podsyłanie złotych rad i dopytywanie: "czy już jest lepiej?", ewentualnie: "kiedy będzie lepiej?" naprawdę nie wspiera.
Jest ktoś jeszcze, poza Maćkiem, kto daje ci takie wsparcie, jakiego potrzebujesz?
- Jest. Moja najbliższa przyjaciółka.
Rozmawiamy o twojej chorobie, ale nie wiem, jak dokładnie brzmi diagnoza.
- Zaczęło się od zdiagnozowanego w liceum zespołu lęków napadowych, w międzyczasie pojawiła się depresja. Po kilku latach leczenia ujawniła się hipomania, więc aktualnie jest to choroba afektywna dwubiegunowa (ChAD) plus zaburzenia osobowości mieszane, zaburzenia lękowe. I, co dla mnie oczywiste, DDA, czyli syndrom dorosłego dziecka alkoholika.
Co czułaś, gdy słyszałaś kolejne diagnozy?
- Przy lęku napadowym byłam nieświadoma. Trochę się ucieszyłam, że ktoś to wreszcie nazwał, ale zupełnie nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Byłam młoda. W moim domu nie mówiło się o takich sprawach. Byłam zniechęcana do korzystania z pomocy psychiatrycznej.
- Kiedy usłyszałam o depresji, poczułam ulgę. Ulżyło mi, że nie jestem takim beznadziejnym człowiekiem, który się do niczego nie nadaje. Że to jest choroba, są na nią leki, jest terapia. Ktoś może mi pomóc.
Jakbyś potrzebowała potwierdzenia, że możesz tak czuć, że sobie tego nie wymyśliłaś.
- Niestety tak. Po tylu latach chorowania, gdy mam nawrót, czekam, kiedy będę miała wizytę u lekarki, żeby ona to potwierdzała. Wciąż sobie nie dowierzam.
- Gdy w 2019 roku usłyszałam o ChAD-ie, ucieszyłam się, bo leczenie depresji było u mnie bardzo trudne. Nadal zresztą jest, ale nie wiedziałyśmy, z czego to wynika. Pomogło to, że wyłapałam wreszcie hipomanię i uświadomiłam sobie, że ona pojawiała się już wcześniej. Te okresy uznawałam wtedy za zwykłe, dobre samopoczucie, a zdarzało się, że będąc na oddziale dziennym, wychodziłam po kilku godzinach terapii, wracałam do domu i zabierałam się za malowanie ścian czy składanie mebli.
Ale ludzie malują ściany i składają meble - czasem robią to po ośmiu godzinach pracy. Jak wychwycić, że to hipomania?
- W hipomanii można to rozróżnić. Wtedy człowiek jest jeszcze świadom. W mani raczej tej świadomości już nie ma.
- To jest do rozróżnienia, ale - jeśli ktokolwiek przeżył kiedyś hipomanię, wie, że wolałby tego nie rozróżniać.
Opowiesz o swoim malowaniu ścian w hipomanii?
- U mnie to wygląda tak, że zaczynam robić dużo, dużo więcej ponad to, co zazwyczaj. Niech będzie, że wracam do domu po ośmiu godzinach pracy. Nie czuję zmęczenia, wręcz rozsadza mnie energia. Postanawiam wysprzątać całą kuchnię, ugotować dwa obiady i upiec trzy ciasta, a potem patrzę na ścianę - widzę, że ona taka szara, to może warto ją pomalować. Przecież niebieska byłaby ładniejsza!
- W hipomanii umeblowałam całe mieszkanie. Wchodzę wtedy na różne strony i kupuję meble w sklepach internetowych. Ostatnio kupiłam fotel, dwa stoły i jeszcze jakieś drobiazgi. W naszym budżecie to spory wydatek. Normalnie taką decyzje podejmowałaby przynajmniej przez kilka dni, w hipomanii zajęło mi to pięć minut. Zapytałam tylko Maćka, czy może jutro przywieźć meble. Nie myślałam zupełnie o tym, że nie mamy samochodu. Takie "detale" nie zaprzątają mi głowy w hipomanii.
Co Maciek robi w takich sytuacjach?
- On nienawidzi moich hipomanii, zawsze mówi: "to ja już wolę, jak ty leżysz w depresji." (śmiech).
Muszę zapytać, czy te stoły się u was pomieściły (śmiech)?
- Tak, bo w międzyczasie sprzedałam poprzednie (śmiech).
- Dla mnie hipomania jest jak ćpanie. "Ćpasz życie", życie, które ci szkodzi, bo jest zbyt intensywne. Nie śpisz, nie jesz, twoja głowa pędzi. Mam wrażenie, że w mojej jedzie metro, które nie ma stacji. Nie jestem wtedy w stanie rozmawiać z kimś, kto myśli powoli, bo mnie to denerwuje.
Zobacz również: Polska psychiatria ma swoje słowo-klucz. Brzmi ono "brak"
Jak twoją diagnozę depresji i ChAD-u przyjęła rodzina?
- Przez zaprzeczenie.
To znaczy?
- Wielokrotnie usłyszałam, że to nie jest żadna choroba, a ja cały czas wymyślam, kombinuję i nie potrafię się zorganizować. I jeszcze: "jak można tak żyć!?".
Czyli jak?
- "Przecież nie można być wiecznie smutnym człowiekiem". Gdy pracowałam, były momenty, w których musiałam wziąć L4, a u mnie w domu, żeby wziąć zwolnienie lekarskie trzeba było być obłożnie chorym. Mój organizm był już tak "przekręcony", że zaczynałam chorować fizycznie.
Ratowały cię somatyzacje?
- Tak, somatyzacje (tendencja do doświadczania i wyrażania dyskomfortu psychicznego w formie objawów somatycznych, czyli cielesnych - przyp. red.) mnie zatrzymywały. Musiałam odpocząć.
Wiem, że masz bardzo dużą rodzinę biologiczną. Dostałaś od nich wsparcie?
- Wspiera mnie najstarsza siostra i jeden z braci. Wydaje mi się, że moja mama, po tylu latach tłumaczenia, wyjaśniania, podsyłania książek, artykułów, filmów, podcastów, nadal nie wie, o co chodzi. Nie rozumie, że to jest choroba przewlekła, która będzie ze mną do końca życia. Depresja może nawrócić, ale nie musi, ale ChAD będę miała zawsze.
Co słyszysz od mamy?
- Do niedawna ciągłe wyrzuty: "jak ten Maciek z tobą wytrzyma?", "jak ty możesz mu robić takie rzeczy?". Im dłużej choruję, tym mniej rozmawiam z mamą. Ona nie chce, a może nie potrafi tego zrozumieć, a ja nie mam już siły, żeby się wciąż tłumaczyć.
- Bardzo długo, chyba do 2021 roku, idealizowałam mamę. Dopiero w trakcie drugiej hospitalizacji na oddziale dziennym, byłam w stanie w jakikolwiek sposób przepracować ten temat. Bardzo się przed nim broniłam. Pamiętam, że gdy w trakcie pierwszej terapii grupowej wypływał temat "matka" - automatycznie zasypiałam.
- Zapomina się o tym, że w rodzinach z dysfunkcjami najczęściej jest i matka, i ojciec. Zwykle oskarżenie pada na jedną stronę, na tego rodzica, który robi więcej krzywdy. Chcąc ocalić cokolwiek, chwytamy się rozpaczliwie tego drugiego. Wmawiałam sobie, że mama była dla mnie wsparciem, że poświęciła życie, żeby mi pomóc, ale w końcu dotarło do mnie, że tak nie było. Że można było zrobić dużo więcej.
Zastanawiam się, czy to nie jest też pokłosie do bólu wyidealizowanego obrazu "matki Polki", który wielu ludzi nosi w głowie.
- Pewnie tak jest. Przez 29 lat idealizowałam moją do granic możliwości. Jednak gdy dochodzi się do takiego momentu w terapii, w którym ten wyidealizowany obraz się rozpada, człowiek czuje się, jakby został wyrwany z korzeniami. Najpierw pojawia się ogromna złość. Wiem, że jeszcze sobie z nią nie poradziłam. Jestem świadoma, że mama nie miała wtedy możliwości, narzędzi, nie wiedziała albo nie była w stanie zrobić pewnych rzeczy. Może za jakiś czas zrozumiem, że tak było, ale na razie mam w sobie takie dziecięce tupanie nogą: "ale co mnie to interesuje! Skoro ona była dorosła i powinna mnie ochronić."
Utkwiła mi w głowie historia małego chłopca, o której mówisz we wspomnianym już podcaście. Zawsze nas to społecznie porusza, gdy dziecko samo biegnie po pomoc, pojawia się w nocy na posterunku policji, bo nie zostało mu już nic innego, bo drugi rodzic go nie obronił. Ojciec go lał, a matka - chroniąc drugie dziecko - wystawiała tego syna.
- Chciałabym powiedzieć, że jej współczułam, przecież też była ofiarą, ale tak naprawdę nie miałam w jej kierunku żadnych ciepłych myśli. Byłam na nią wściekła.
- Jestem też wściekła, gdy słyszę: "mamy kryzys, zróbmy sobie dziecko!". Bo potem rosną takie dzieci jak ja i muszą się nieustannie "kopać z życiem". Ja nie znam innego życia.
Mówisz o DDA. Problem alkoholowy dotyczył twojego taty?
- Tak. Ojciec nigdy nie był zdiagnozowanym alkoholikiem, ale pił, znęcał się nad moją mamą i nad nami, swoimi dziećmi. W domu była przemoc fizyczna, ale głównie bardzo silna przemoc psychiczna.
- Czułam się terroryzowana 24 godziny na dobę. Nie musiał być pijany, żeby mi dopiec, do czegoś się przyczepić. Przy nim czułam się non stop kontrolowana, jakbym była pod pełną obserwacją. Ciągle słyszałam: "dlaczego widelec leży nierówno, dlaczego garnek nie stoi na miejscu?", "dlaczego coś jest tak, skoro powinno być inaczej?".
Taka musztra?
- Dobre słowo. Najgorsze jest to, że ja tę musztrę mam cały czas z tyłu głowy.
Jak teraz wygląda twoja relacja z ojcem?
- Nie ma jej, co mnie bardzo cieszy.
Od kiedy?
- Od 2017 roku, czyli od mojego najpoważniejszego zaostrzenia choroby i od największej spiny w naszej rodzinie, związanej z ojcem i moim bratem. Pierwszy raz trafiłam wtedy do szpitala psychiatrycznego. Pamiętam, że podejmując próbę samobójczą, chciałam naprawić tę moją rodzinę, co zresztą próbowałam robić przez całe życie.
- Chciałam im wszystkim pokazać to, co w tym domu się działo, bo u nas nigdy się o tym nie rozmawiało. Jako najmłodsza, musiałam zacząć mówić, żeby ktokolwiek usłyszał, że tak dalej się nie da. Nie wiem, czy oni nie zauważali, czy nie chcieli tego do siebie dopuścić.
Wypierali, żeby przetrwać?
- Nie wiem, może, ale ja nie umiałam już tego przemilczeć. Pamiętam, że zawsze, gdy nadciągała godzina, o której ojciec miał wrócić do domu, uciekałam w głąb siebie. Drętwiałam. Bałam się ruszyć, bo wydawało mi się, że jeśli się ruszę albo nieodpowiednio usiądę, znów będzie piekło. Jeśli wracał w nocy, uciekałam do łóżka. Szczelnie nakrywałam się kołdrą i leżałam nieruchomo, udając, że śpię. Z całych sił zaciskałam powieki i wierzyłam, że jeśli nie wysunę choćby jednej nogi, tylko będę leżeć szczelnie nakryta, roztapiając się w tej duchocie, to może uratuję mamę, która śpi obok.
- Gdy zapalał światło, wiedziałam, że zawaliłam sprawę.
Dziecięce poczucie sprawstwa.
- Które on ostatecznie pogłębił, gdy byłam w gimnazjum. Pamiętam, że byłam w domu, miałam skręconą kostkę i założony gips. Usłyszałam wtedy - był zupełnie trzeźwy - że wszystko, co złe, co działo się u nas w domu, to moja wina, bo się urodziłam, a miało mnie nie być. Więc ja wszystko zepsułam. To nadal we mnie jest.
Postanowiłaś być aktywna w mediach społecznościowych, żeby oswajać ludzi z chorobami psychicznymi. Pamiętam jedną z twoich wypowiedzi, która dotyczyła życia zawodowego: "czuję się ograbiona z możliwości, szans i ambicji.".
- Pomyśl, nad czym zastanawiają się ludzie, gdy szukają pracy? Większość sprawdza ile zarobi, czy dostanie umowę o pracę i czy będą mieli dobry dojazd. Ja, szukając pracy, zastanawiam się nad tym, jaką będę mieć podstawę, bo jeśli będzie konieczne L4, muszę jakoś przeżyć, czy będzie więcej osób na zmianie, czy - jeśli odpadnę - ktoś będzie w stanie mnie zastąpić i czy nie ma konieczności pracy w późnych godzinach albo w godzinach nocnych. Takiej nie podejmę, bo braki i niedobory snu bardzo mnie rozregulowują.
Czyli zamiast myśleć o potencjalnych korzyściach, planujesz wysoce prawdopodobne awarie.
- Oczywiście nie u każdej osoby z ChAD przebieg choroby jest tak trudny. Są ludzie, którzy mają bardzo długie remisje i długie okresy bezobjawowe.
- Moja sytuacja jest inna. Od 2018 roku jestem głównie w silnej, lekoopornej depresji i nie rokuję na lekki przebieg. Nie mam takiego komfortu, że wychodząc z kolejnego epizodu mam przeczucie, że teraz będzie kilka miesięcy remisji. Jedyna remisja, jaką miałam, była w tamtym roku. Trwała od kwietnia do końca września. Wtedy jeden, jedyny raz w życiu powiedziałam głośno, że chce mi się żyć. I byłam tym bardzo zdziwiona.
Jak teraz wygląda twoja sytuacja zawodowa?
- Od 2018 roku - od bardzo poważnego spadku i kolejnych depresji, które były jeszcze dłuższe i jeszcze głębsze - sytuacja wygląda tak, że albo ja rezygnuję, albo zostaję zwolniona, bo się nie opłacam. Bo jestem za długo na L4 i nie rokuję. A poza tym, wiesz "z psychiczną...".
- Wiem, że jestem dobrym, zaangażowanym pracownikiem. Wiem, że nie ma się do czego przyczepić, jeśli chodzi o jakość mojej pracy i podejście do obowiązków zawodowych. Niczego, poza tym, że jestem chora.
Spotykałam się też z pustymi deklaracjami, ładnie brzmiącymi słówkami, za którymi nic nie szło. Wolałabym, żeby ludzie tego nie mówili, jeśli nie rozumieją i nie czują, że są w stanie pomóc
Jak wyglądały twoje relacje ze współpracownikami, czułaś ich wsparcie?
- Tak, wiele osób mnie wspierało. Mam taką obserwację, że gdy mówię wprost o swojej chorobie psychicznej - czy w pracy, czy w internecie - ludzie, którzy są obok, przyznają, że oni też chorują. Nagle się okazuje, że nie jestem w tej grupie sama.
- Dostałam dużo racjonalnego, faktycznego wsparcia, ale spotykałam się też z pustymi deklaracjami, ładnie brzmiącymi słówkami, za którymi nic nie szło. Wolałabym, żeby ludzie tego nie mówili, jeśli nie rozumieją i nie czują, że są w stanie pomóc. Deklarując wsparcie, dają nadzieję komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Potem się okazuje, że ta osoba zostaje na lodzie. Po takich doświadczeniach dużo trudniej szuka się kolejnej pracy. Człowiek doszukuje winy w sobie. Tylko czy to jego wina, że jest chory i nie jest w stanie stawić się w pracy?
Wspominałaś, że starasz się o rentę. Na jakim jesteś etapie?
- Mam nadzieję, że na finałowym. Czekam na decyzję o wypłacie. Została mi przyznana częściowa niezdolność do pracy na, jakże zawrotne, osiem miesięcy.
Co jakiś czas krążą w mediach społecznościowych łańcuszki z przekazem: "jestem, mam czas i czajnik, jeśli źle się czujesz, przyjdź, zrobię herbatę i chętnie cię wysłucham.". Czy twoim zdaniem ludzie potrafią słuchać?
- Myślę, że chcą, ale nie bardzo wiedzą jak i chyba nie potrafią. Zamiast słuchać, zaczynają udzielać rad. Przyznam, że żyję w swojej psychologicznej bańce. Utrzymuję kontakty z ludźmi, którzy chorują, więc jesteśmy dla siebie siecią wsparcia. Kiedy zaczęłam pisać o chorobach psychicznych na Instagramie, okazało się, że dużo osób, które mnie obserwują, zmaga się z tym samym.
W listopadzie jest zazwyczaj wysyp postów w stylu: "ach, miałam depresję, ale kupiłam buty, ewentualnie poszłam do fryzjera. I mi przeszło!". Co o tym myślisz?
- Dostaję białej gorączki, gdy to widzę. Mam ochotę wywrzeszczeć temu komuś, że naprawdę nie wie o czym mówi i nie życzę mu, żeby musiał się dowiedzieć. Depresja to nie slogan, to jednostka chorobowa. Używajmy języka świadomie! Nie nazywajmy chandry ani smutku depresją, bo to nie jest to samo. Zapewniam.
- Dla mnie to ważne, żeby mówić o nas jako o osobach cierpiących na choroby psychiczne, a nie o psychicznych, psycholach czy psychicznie chorych, ewentualnie przy użyciu popularnych inwektyw.
- W przestrzeni publicznej często słyszę, że gdy ktoś chce komuś dokuczyć, obrazić go, nazywa tego człowieka schizofrenikiem. Wtedy naprawdę gotuję. Widziałam ludzi chorych na schizofrenię, depresja to przy tym mały pikuś. Ludzie nie mają pojęcia, jakie to jest cierpienie i wykluczenie społeczne. Większość społeczeństwa nie ma pojęcia, z czym to się wiąże. Proszę, nie stygmatyzujmy.
Czasem myślę, że ludzie boją się i mówić, i słuchać o chorobach psychicznych.
- Jakby same słowa były zaraźliwe! Dużo trudniej być adwokatem choroby psychicznej niż jakiejkolwiek choroby fizycznej, zwłaszcza jeśli jest widoczna. Nie życzę nikomu takiego momentu, jaki przeżyłam, gdy odbierałam wyniki rezonansu głowy. Rozpłakałam się widząc, że nie znaleziono żadnych zmian. Tak bardzo chciałam mieć coś fizycznego, na przykład guz, który mi wytną albo nie wytną i umrę, a może nie umrę, ale wszyscy się będą nade mną litować. W końcu miałabym nowotwór głowy, a nie jakąś - zdaniem wielu - wydumaną chorobę psychiczną.
- Przy chorobie, z którą żyję, muszę pracować nad sobą, uczyć się siebie, psychoedukacji, chodzić do psychoterapeuty, psychiatry i "obrobić" pół rodziny tłumaczyć się i za każdym razem uzasadniać, że to choroba, nie moja fanaberia. Czasem czuję, choć nie powiedzieli mi tego wprost, że jestem tylko ciężarem, że nie daję nic, tylko dokładam zmartwień. To najprostsza droga do myśli samobójczych i próby samobójczej.
Pamiętam, że chciałam się zabić już jako małe dziecko. Miałam 5 lat. Zrobiłam to nieudolnie, ale wiem, że bardzo chciałam zniknąć
Wspominałaś, że w szpitalu psychiatrycznym podjęłaś próbę samobójczą. To nie była pierwsza?
- Mam długą historię tych prób. Pamiętam, że chciałam się zabić już jako małe dziecko. Miałam 5 lat. Zrobiłam to nieudolnie, ale wiem, że bardzo chciałam zniknąć. Wydawało mi się, że to najlepsze wyjście. Do tej pory nie czuję przywiązania do życia. Nie mam poczucia, że chce żyć. Gdyby mi ktoś teraz zaproponował, że mogę umrzeć albo żyć dalej, wybrałabym śmierć. Wreszcie mogłabym odpocząć. Nie musiałabym się szarpać o każdą minutę, o wszystko. Bo moje życie to robota na trzy etaty.
- Czytam właśnie książkę Halszki Witkowskiej "Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie", jest fantastyczna. Polecam ją każdemu rodzicowi i każdej osobie, która miewa myśli samobójcze, ludziom w kryzysie i tym, którzy, zamiast oceniać, chcą się czegoś dowiedzieć.
Usłyszałaś kiedyś, że samobójstwo to tchórzostwo i egoizm?
- Tak. I wiesz, myślę, że trzeba być bardzo uprzywilejowanym albo nieświadomym człowiekiem, żeby coś takiego powiedzieć. Jeśli dla kogoś targnięcie się na życie jest tak płytkie, że nazywa to tchórzostwem, to chyba musi być zupełnie wyzutym z empatii. Może nie umie sobie wyobrazić pustki, beznadziei i cierpienia, jakie towarzyszy ludziom, którzy nie mają siły już dłużej żyć.
Imię rozmówczyni zostało zmienione