"Tu nie chodzi o pacjenta". Janek Świtała. Ratownik, który bez znieczulenia opowiada o polskiej ochronie zdrowia
- W ochronie zdrowia irytuje mnie to, że tu nie chodzi wcale o pacjenta. Chodzi o to, aby było cicho, miło, tanio, szybko, byle jak, ale zrobione. Irytuje mnie też systemowa bezmyślność tego wszystkiego, permanentny brak merytoryki. Każdy kolejny minister zdrowia zachowuje się niczym król Julian. Pojawia się ktoś, ma pomysł i robi to, nim zorientuje się, że to bez sensu. To taki duch, który funkcjonuje w ochronie zdrowia od jakichś 30 lat - mówi w rozmowie z Interią Janek Świtała, ratownik medyczyny i influencer, który bez znieczulenia opowiada o polskiej ochronie zdrowia.
Natalia Grygny, Interia: Naszą rozmowę chciałam zacząć od kawy. Ponoć kiedyś nie wierzył pan, że podczas 36-godzinnego dyżuru można wypić 33 kawy.
Janek Świtała, ratownik medyczny, influencer, autor książki "Polski SOR. Będzie bolało":
- Tak, to prawda. A później sam zacząłem w siebie wlewać niebotyczne jej ilości. Potem przyszedł czas na energetyki. Niektórzy ciągną na tym i 30 lat, ale po jakimś czasie zaczyna się czuć, że kawa już nie działa. Mój rekord to 48 godzin w pracy. Później nigdy już takiego wyniku nie zrobiłem. Zacisnąłem zęby, przetrwałem, ale nigdy więcej powtórki.
Gdy kawa się kończy...
- Sięga się po adrenalinę, zdenerwowanie, złość, frustrację. Na silnych emocjach też całkowicie długo można jechać.
Dlaczego zdecydował się pan zostać ratownikiem? Chęć zmiany świata?
- Przede wszystkim chciałem mieć ciekawą pracę, w której coś się będzie ciągle działo. Zależało mi na tym, aby ta praca miała ręce i nogi, aby miała sens. Na samą myśl o tym, żeby spędzić całe życie za biurkiem w jednej firmie, robi mi się gula w gardle. Praca ratownika medycznego - nawet jeśli jest ciężka, ohydna, najgorsza na świecie, to ani na sekundę nie przestaje być ciekawa.
Gdy już wsiadł pan do tego rollercoastera i się rozpędził, miewał pan momenty "zatrzymajcie świat, ja wysiadam"?
- Jak pracowałem na SOR-ze, to co godzinę. Często pojawiają się sytuacje, gdy miałem ochotę rzucić wszystko i nie wrócić. Zresztą, na fali zdenerwowania zwolniłem się i przyłączyłem do protestu ratowników medycznych w 2021 roku.
- Nasza praca ma też ten plus, że pozwala być w systemie na trochę. Pracuję pół etatu, trzy czwarte etatu, a gdy trzeba wziąć więcej dyżurów, to wezmę. Natomiast od momentu zwolnienia nigdy nie pozwolę już na to, aby ochrona zdrowia była moim jedynym źródłem utrzymania.
- Najzwyczajniej na świecie to coś, czemu już nie można ufać. A jestem w takim wieku, że nie chcę codziennie zastanawiać się, czy w przyszłym miesiącu będę miał z czego zapłacić ZUS, czy też nie będę miał z czego go zapłacić. Jeżeli tak jak ja, jest się w tym systemie na trochę, na 96-120 godzin miesięcznie, biorę z tej pracy tylko to, co dobre. Nie otacza mnie i osacza wszystko to, co najgorsze.
- Też bywam zdenerwowany, zniechęcony, rozczarowany i smutny - jak każdy człowiek pracujący w systemie. Jednak dzięki temu, że to 120, a nie 360 godzin zdenerwowania, moje pozostałe życie na tym nie cierpi.
Jest pan jedną z niewielu osób, która bez znieczulenia opowiada o "grzechach głównych" systemu. Co od zawsze najbardziej pana frustrowało?
- W ochronie zdrowia irytuje mnie to, że tu nie chodzi wcale o pacjenta. Chodzi o to, aby było cicho, miło, tanio, szybko, byle jak, ale zrobione. Irytuje mnie też systemowa bezmyślność tego wszystkiego, permanentny brak merytoryki. Każdy kolejny minister zdrowia zachowuje się niczym król Julian. Pojawia się ktoś, ma pomysł i niczym król Julian, robi to, nim zorientuje się, że to bez sensu. To taki duch, który funkcjonuje w ochronie zdrowia od jakichś 30 lat.
- Kolejny grzech? Irytuje mnie bezduszność - wobec nas, personelu, wobec pacjentów. To jednokierunkowa bezduszność. W momencie, w którym moglibyśmy nagiąć przepisy - np. po to, by kogoś uratować albo zachować czyjś komfort życia, istnieje tak wiele regulacji dookoła, że jeśli coś pójdzie niezgodnie z planem, wystawiają nas na strzał niczym tarczę. Bezbronnych. A w takich momentach ludziom się odechciewa.
- Nie jestem w stanie zrozumieć bylejakości. Oczywiście, że na fakturze ten wenflon może być tańszy od tamtego, ale w dłuższej perspektywie stosowanie bezpiecznych wenflonów daje milionowe oszczędności. Minimalizujemy ryzyko zakłucia się i transmisji jakiejś groźnej choroby.
- Frustruje mnie jeszcze to, że w ochronie zdrowia prymat wiedzie nie merytoryka, a polityka. Moim zdaniem każdy kolejny minister, każdy kolejny dyrektor szpitala powiatowego zostaje nim najczęściej dlatego, że chodził do podstawówki z kimś, kto teraz jest politykiem i doszedł do jakichś tam struktur niż dlatego że jest świetnym managerem i człowiekiem, który ma jakiś pomysł na to, co chce w życiu robić.
A medycyna happeningowa w Polsce, o której pan pisze w swojej książce?
- Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Osoba z niepełnosprawnością porusza się na wózku, a my każemy jej zrobić happening. Tak to jest w ochronie zdrowia. Wsadźmy osobę po amputacji obu kolan do karetki i każmy jej jechać 120 km/h na SOR, w którym nie ma połowy obsady. Medycyna happeningowa jest nagminna moim zdaniem i wynika z nas jako społeczeństwa. Raczej nikt rano nie wstaje w sobotę i myśli: "ale jestem ciekaw, co u dzieci w hospicjum". Tak samo nikt normalny nie wstaje rano i nie myśli sobie: "ale jestem ciekaw, jakie problemy ma teraz ochrona zdrowia w Polsce".
- Nienormalne jest to, że w debacie publicznej - i tu nie chodzi mi o komentarze w ogólnopolskich portalach czy w sieci, że ludzie po ciężkim dniu pracy czytają clickbaitowy tytuł o tym, że ktoś gdzieś umarł a nie powinien. Nienormalne jest to, że w dyskursie publicznym prowadzonym w wielu miejscach odnośnie ochrony zdrowia, prymat wiodą emocje, a wiodą je, bo wiedzie polityka. A dzieje się tak, bo daliśmy na to przyzwolenie politykom wszystkich partii, aby robić z ochrony zdrowia swój prywatny folwark.
- Jeśli chodzi o reformy ochrony zdrowia, SOR-ów, sieci szpitali doprowadziły do tego, że czas oczekiwania na specjalistę się wydłużył. 80 proc. osób trafiających na SOR, tak naprawdę nigdy nie powinno się tu znaleźć.
- Ja jako Janek Świtała, ratownik medyczny, mam wpływ tylko i wyłącznie na to, że moja karetka jest czysta, sprzęt jest uzupełniony, mam świeże butle z tlenem i sprawdziłem datę przydatności do użycia leków. Na całą resztę mojego świata mam wpływ ja - Janek jako obywatel, człowiek większej społeczności. Nas medyków jest tylko 1 proc. społeczeństwa. Ciężko oczekiwać, aby 1 proc. ludzi przyszedł i powiedział: "teraz będziemy rozmawiać", został wysłuchany. Poniekąd o tym jest też moja książka. Coraz więcej osób zaczyna zdawać sobie sprawę dlaczego jest tak, jak jest i zdaje sobie sprawę, że mogłoby być inaczej, ale to proces wielotorowy.
- Wielu medyków w sieci mówi o tym, co im w tym systemie nie pasuje. Opisują swoje przeżycia, dobre i złe doświadczenia. O ochronie zdrowia trzeba mówić tak, jaka ona jest. Całkowicie zgadzam się, że jest w niej wiele patologii i innych złych rzeczy, ale jednocześnie chcę mówić głośno o tym, że codziennie zespoły ratownictwa medycznego wyjeżdżają dziesiątki jak nie setki tysięcy razy i ratują ludzi, do których jadą. I tutaj nie ma "doniesień", że np. w Skawinie ratownicy w brawurowy sposób uratował czterolatkę w przedszkolu, a w Elblągu zajęli się brawurowo kobietą ocaloną z pożaru. W mojej książce opisuję przykład z Wrocławia, gdy ratownicy LPR zajęli się oparzoną kobietą w ciąży. O tym nigdzie głośno nie było.
- Ochrona zdrowia jest kolorowa: czarna, szara, ale też różowa czy żółta i zielona. Ale jeśli naszą dyskusją spolaryzujemy i włączymy tryb "emocje", a nie merytoryka, powstaje nam właśnie osoba z niepełnosprawnością, której każemy robić happeningi i nazywamy to reformami.
System no fault - pisze pan, że to marzenie medyków w Polsce. Dlaczego i na czym polega?
- Nie myli się tylko ten, który nic nie robi, a w każdej branży zdarzają się pomyłki czy problemy. System no fault jest jedyną gwarancją tego, że w przypadku wyniknięcia zdarzeń niepożądanych, że np. pani - jako potencjalna pacjentka, jeśli będzie ofiarą jakiegoś błędu medycznego albo powikłania, w sposób błyskawiczny, bez sądu i wieloletnich procedur otrzyma pani zadośćuczynienie, które umożliwi dalsze leczenie i rehabilitację albo będzie wynagrodzeniem za szkody, jakie pani poniosła. Z jednej strony nie ma sądu i nikogo nie skazujemy z powództwa cywilnego na jakąkolwiek odpowiedzialność, tylko zostawiamy odpowiedzialność karną.
- Wbicie komuś celowo skalpela w brzuch zawsze będzie przestępstwem. Natomiast jeśli ktoś będzie operowany, a pod chirurgiem w trakcie operacji złamie się stołek - a takie rzeczy się dzieją - i doszłoby do jakiegoś powikłania, np. utraty częściowej władzy nad ręką, to kto jest winny? Bo obecnie w Polsce winny jest chirurg.
A w systemie no fault?
- Tutaj ma obowiązek zgłosić takie zdarzenie medyczne i za wszystko, do czego się przyzna, nie ponosi odpowiedzialności cywilnej. Na podstawie zaistniałego zdarzenia zbiera się komisja, która analizuje przyczyny, skutek i postawę medyka w danej sytuacji, rezultat i na podstawie tych danych wprowadzi procedury. Przykładowo: komisja zarządzi, że w szpitalu mogą być tylko określone stołki, na których może stawać chirurg. Zarówno dyrektor szpitala ma obowiązek zapewnić tylko stabilne stołki, jak i chirurg musi patrzeć na to, na co wchodzi. Dzięki temu taki incydent nie powtórzy się w przyszłości.
A jeśli jednak by się powtórzył?
- Automatycznie mamy prawdziwego winnego. Bo albo dyrektor szpitala zawalił sprawę, bo nie kupił tych stołków, albo chirurg lekceważył sobie zasady bezpieczeństwa i świadomie naraził pacjenta na niebezpieczeństwo. To zupełnie inne podejście do problemu niż mamy obecnie. Obecnie pacjent musi udowodnić winę, a to procesy trwające 6-10 lat i dopiero po tym czasie zaczynamy rozmawiać. Jeśli w ogóle uda się udowodnić tę winę. Po tym czasie zaczynamy rozmawiać o zadośćuczynieniu - jeśli pacjent nadal ma np. niedowład ręki, to i tak milion złotych nie pomoże, bo nie zaczął wtedy rehabilitacji. Gdyby wówczas z automatu roszczenia pokrył Skarb Państwa, pacjent otrzymałby 100 tys. zł, kwiaty, bombonierkę z przeprosinami. To też ważne, abyśmy przepraszali naszych pacjentów.
Z tym przepraszaniem, dziękowaniem i proszeniem to często krucho we współczesnych czasach.
- I tu wracamy do pierwszego tematu naszej rozmowy, czyli grzechach głównych ochrony zdrowia. W Polsce jest ona w ogóle niezorientowana na pacjenta i odczłowiecza. Pacjent powinien być podmiotem, a nie przedmiotem - chyba że trafi do szpitala w Polsce. Jak mam wytłumaczyć zwykłemu Kowalskiemu, któremu żyje się ciężko, ma od lat pod górkę, że medycy - "kasta" ludzi w wyobrażeniu społeczeństwa w jakiś sposób uprzywilejowana, ma teraz nie ponosić odpowiedzialności za błędy. Też nie wierzę w to, że po przeczytaniu mojej książki cokolwiek się zmieni.
- Często mówię, że procesy o których mówię, nie mogą być rewolucją. Bo rewolucję to nam urządza straż pożarna i jej karetki. To się nie uda. Potrzebujemy ewolucji i ludzi, którzy rozumieją, o co chodzi w ochronie zdrowia.
Zobacz również:
W 2020 roku wybuchła pandemia koronawirusa. Chyba każdy z nas mniej więcej pamięta, jak to się zaczęło. Jak to wyglądało u pana?
- Nigdy tego nie zapomnę. Był to jeden z najtrudniejszych momentów w moim życiu, bo na samym początku pandemii koronawirusa zdiagnozowano u mnie depresję. Byłem w strasznym stanie psychofizycznym, a dookoła zamykał się świat. Nasza społeczność ma zbiorową traumę - to coś, przez co przeszliśmy, ale tego nie przepracowaliśmy. Dwieście tysięcy osób poszło w piach, a my żyjemy jak gdyby nigdy nic.
- Kiedy emocje ochłoną, kwiaty na grobach zwiędną, a znicze się wypalą, będzie trzeba wrócić. Z tą różnicą, że wnioski na poziomie eksperckim powinniśmy wyciągać już teraz. Jakkolwiek nie darzę sympatią ani obecnego, ani poprzedniego ministra zdrowia, tej decyzji o zamykaniu wszystkiego, łącznie z lasami - będę bronił.
- Wszyscy stawali na głowie, nie tylko my. Przedsiębiorstwa, zakłady pracy... Wszyscy poruszaliśmy się jak dzieci we mgle. Tylko to była pierwsza fala. Potem się zaczęły generatory sankcji. Obrazowo wyglądało to mniej więcej tak: od wtorku zamykamy te chodniki, ale tylko te po prawej stronie dla leworęcznych i tylko te. Weszła polityka, a to ostatecznie pozbawiło jakiegokolwiek autorytetu merytorycznego u władzy. Ludzie zaczęli to obchodzić, bo jak to: zamykamy zakłady fryzjerskie, ale w piłkę można pograć.
Sporo kontrowersji wzbudziły też kościoły, które mogły być otwarte mimo epidemii.
- Dokładnie. Nigdy nie zapomnę tego, jak się czułem w czasie pandemii ja, jak się czuli moi bliscy. W Polsce jest pełno bohaterów, leżą głównie na cmentarzach. Ciężko ich zapytać, czy było warto. Moim zdaniem nie, nie było warto. Z tym się nie trzeba zgadzać. Niespecjalnie chciałbym umrzeć za system i w systemie, który najzwyczajniej w świecie ma mnie głęboko gdzieś.
- Każdy z nas bał się, że może mu stać się krzywda. Momentem przełomowym, takim katharsis, były szczepienia. Przyznaję bez bicia: po pierwszym szczepieniu się popłakałem. Wyszedłem z placówki, nagrałem film i wrzuciłem na Instagrama. Chciałem pokazać wszystkim, że walczymy i jest światełko w tunelu i idziemy do przodu. Wiedziałem, że jestem bezpieczniejszy.
- W książce jest w zasadzie niewiele o pandemii, bo dla mnie to też cały czas trudne. W pamięci utkwiły mi też słowa premiera Morawickiego, który mówił o tym, że "wirus jest w odwrocie". A później mieliśmy cmentarze pełne ludzi. Z tych słów będzie zapamiętany i za 30 lat będziemy o tym mówić dzieciom na lekcjach historii.
Co się działo, kiedy brawa dla medyków ucichły?
- Najpierw była cisza, potem kamienie. Naszym znajomym niszczono auta, komuś zostawiono pod drzwiami anonim, że ma "w*******, bo przyniesie zarazę". Zaczęliśmy być coraz bardziej obrażani. Spirala hejtu wobec nas zaczęła się nakręcać, że to przez nas ktoś umarł i coś się wydarzyło. W pandemii robiłem to, co potrafiłem najlepiej i jak najlepiej potrafiłem. Dużo rzeczy się udało, części się nie udało. Kilka osób przetrzymaliśmy po tej stronie rzeki Styks, kilka ciał zapakowaliśmy do worka.
- Różnica między ratownikami i medykami a tymi hejterami jest taka, że tam byliśmy. Naprawdę kiedyś irytowało mnie i doprowadzało do złości, a teraz bawi mnie to, gdy ktoś opowiada swoja wizję moich przygód. Cóż, okazuje się, że to wcale nie było tak, jak widziałem. Warto podkreślić, że poza skrajnymi sytuacjami, w moim dorosłym życiu po raz pierwszy doświadczyłem też fali dobra od Polaków.
- Naprawdę. Wszyscy, którzy mogli, pomagali nam jak tylko potrafili. Gdy brakowało sprzętu ochronnego, dostawaliśmy go pokątnie od salonów kosmetycznych. Pomagali nam bardzo lekarze weterynarii. Od swojego serdecznego przyjaciela, który pracuje w sklepie BHP dostałem ostatnią maskę ochronną, którą potem ze szwagrem z użyciem drukarki 3D przerabialiśmy na maski przeciwwirusowe. To było pospolite ruszenie. Tylko że to my się ruszyliśmy, bo państwo i jego struktury albo nie nadążały, albo nie było ich w ogóle lub pojawiły się, gdy wszystko było gotowe.
Nastąpiło takie zderzenie narracji: ochrona zdrowia od środka i zapewnienia rządu z zewnątrz.
- Dla mnie to coś, czego najzwyczajniej w świecie nie rozumiem. Przeczytałem książkę Niccolò Machiavelli’ego i wiem o co chodzi w byciu cynicznym skurczybykiem. Ale z całym szacunkiem... Oczekiwałbym tego, że przyjdzie człowiek i powie: było słabo, jest bardzo źle, robimy co możemy, trzymajcie kciuki. Wtedy traktujemy tego człowieka jako równorzędną osobę. A jeśli wychodzi ktoś i mówi, że "wirusa nie trzeba się bać", nie jest dla mnie partnerem do rozmowy.
Wokalistka Edyta Górniak przekonywała w jednym z nagrań, że w szpitalach leżą "statyści". Później tłumaczyła się ze swoich słów: "gdybym faktycznie powiedziała, że w szpitalach nie ma chorych ludzi, ale są statyści, to byłoby to absurdem".
- Tak, dodajmy do tego, że wszystko to spisek, a my po szczepieniach umrzemy. Pełno było takich teorii. Dokładnie 28 grudnia 2022 roku miną dwa lata, odkąd się zaszczepiłem. Miałem umrzeć po dwóch, a nadal żyję. Jestem zdrowy, firma mi się rozwija, promienieję, czuję się coraz lepiej, chce mi się żyć.
- Wolność słowa to jedna z najważniejszych wartości demokracji. Ale drugą, równorzędną wartością, jest odpowiedzialność za to słowo. Część społeczeństwa ma wyniesione z domu czy szkoły narzędzia pozwalające nam zweryfikować, czy Edyta Górniak jest dobrym źródłem wiedzy o wirusach. My w Polsce traktujemy ją jako głos w dyskusji, bo przez wiele, wiele lat ona i podobni jej ludzie mogli głosić takie teorie.
W trakcie pandemii płakał pan raz - gdy zmarł Krzysztof Krawczyk.
- Dla mnie to był moment kulminacyjny. W czasie pandemii trwało wyzwanie Hot 16 Challenge, gdy ludzie zbierali środki na ochronę zdrowia. Nagrałem swój kawałek i Krzysztof Krawczyk nagrał najpiękniejszy w całej serii. To był człowiek, który wielokrotnie trafiał do szpitali, był w takim wieku. Moment tej śmierci był dla mnie przełomowy, bo opadły wtedy wszystkie siły i maski, a my stwierdziliśmy wtedy: jesteśmy w d****.
Jakie to uczucie modlić się o pozytywny wynik testu, żeby odpocząć?
- Straszne. To już sytuacja, w której człowiek jest doprowadzony do skraju swoich możliwości psychofizycznych i popada w częściową apatię. Jest mu już wszystko jedno i ma wszystko w d****. Marzy o tym, by iść spać i aby się to wszystko skończyło: żeby personel medyczny i pacjenci zostali w szpitalu, a on czy ona wróciła do domu i poszła spać. Po prostu marzy się o tym, by przez pięć minut nikt niczego nie chciał, nikt nie umierał, nie działo się nic, na co nie mam wpływu. Żeby przez moment zatrzymał się czas. W ciągu godziny nieraz działo się tyle, że trudno to opisać słowami. Dla pokolenia młodych medyków to była pierwsza sytuacja, gdy naprawdę wielu z nas bało się o swoje zdrowie, przychodząc do pracy. Swojej babci nie widziałem przez całą pandemię. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym przyniósł jej chorobę do domu.
- Nasze wewnętrzne tragedie były może bardziej jaskrawe, bo przez puste miasta sunęły karetki na sygnale, a do bloków wchodzili ludzie w białych kombinezonach, ale ta trauma dotykała nas wszystkich w różnych obszarach naszego życia. Nikogo nie pozostawiła takiego samego jak w styczniu 2020 roku.
- Podejrzewam, że moglibyśmy szukać porównań z książek wojennych czy kinematografii. Jednak teraz, z szacunku do ludzi walczących w Ukrainie, to byłyby słabe porównania.
Ludzie w białych kombinezonach zniknęli, ale trauma zostanie z nami na zawsze?
- Straciliśmy dwa lata życia. W badaniach psychologicznych pojawiło się już zjawisko tzw. przedszkolaków z traumą. Umierali babcie, dziadkowie, wujkowie, a te dzieci maja 4-8 lat na kozetkach u psychologów wypłakują tezy, że maja poczucie winy, bo przez nich babcia nie żyje. To całe pokolenie. Nie mówiąc o starszych dzieciakach, którym pandemia zabrała najlepsze lata życia.
Zobacz również: "Oj tak, porobiło się". Rozmowy z rosyjskiego pociągu
Najczęstsze przypadki, z którymi zmagają się ratownicy medyczni?
- Ludzka bezsilność. Rzadko kiedy jedziemy do przypadków, które od A do Z wymagają interwencji zespołu ratownictwa medycznego. Najczęściej to sytuacje, w których ktoś nie może sobie poradzić z tym, z czym obdarowało go życie. Czy to z chorobą, z którą zmaga się przez to, że nie może dostać się do specjalisty, czy z powodu braku miejsc w przychodni. Ma "numerek" na przyszły tydzień, a gorączka zwala go z nóg.
- Na ostatnim dyżurze pojechałem w nocy do wysypki. Można się irytować czy wściekać, ale dzięki starszym kolegom pogodziłem się z tym, że tak to wyglądało pierwszego dnia, kolejnego i ostatniego dnia mojej pracy. Tak będzie to też wyglądało w dniu, w którym sam wezwę do siebie pogotowie ratunkowe. Chodzi o skalę, a ta jest taka, że na 10 wyjazdów dwa są typu "dobrze, że przyjechaliśmy", jeden - "genialnie, że przyjechaliśmy", a reszta: "rozumiem, że ktoś nas wezwał, ale jedyne co możemy zaproponować to leczenie na miejscu, które mógł sobie zapewnić, biorąc paracetamol czy ibuprofen".
- Kiedyś irytowali mnie pacjenci przychodzący z bólem d**** na SOR albo pacjenci, którzy wzywali nas do biegunki. Teraz cały czas jestem co najmniej niezadowolony z tego, że o trzeciej w nocy jadę leczyć biegunkę. Wychodzę z założenia, że nająłem się za psa, to szczekam. Skoro ktoś zadzwonił i zgłoszenie zostało przyjęte, to jadę. Naprawdę wielu z tych ludzi, których wystarczyłoby wyedukować wcześniej. Z wieloma przypadkami ludzie radzą sobie sami, ale nie potrafią.
W Polsce podstawowa wiedza medyczna kuleje?
- Nie istnieje.
Wspomniał pan, że SOR to nie tylko czarne i szare historie, ale też np. różowe. Sporo mówimy o tych czarnych, ale bywają jakieś różowe?
- Jeśli ktoś lubi humor w stylu Monthy Pythona, to każda minuta dyżuru będzie pełna absurdalnego humoru, dziwnych sytuacji i sarkazmu. Jestem radosnym człowiekiem, lubię się śmiać, ale reprezentuję zawód, z którym spotykacie się najgorszego dnia swojego życia. Jeśli ja nie będę uśmiechnięty, to w ogóle nie będzie miło. Nie chodzi o to, aby do reanimacji przystąpić z bananem na mordzie i powiedzieć: "zwalnia się u babci łózko widzę". Chodzi o pozytywny humor, którym można zarażać.
Czytaj również:
- Humor branżowy jest śmieszny pod pewnymi warunkami. Pierwszy: zostaje we własnym gronie, bo bywa okrutny - rasistowski, seksistowski, bezlitosny, skrajny. Póki zostaje w naszym gronie, jest okej. Po drugie: może być różny, ale nie może się wydostać. Po trzecie: możemy nabijać się z sytuacji, ale nie z pacjenta. Oczywiście, pacjent pod wpływem substancji psychoaktywnych bywa zabawny - skłamałbym, gdybym stwierdził inaczej. Karygodne jest wyśmiewanie się z pacjenta i to jeszcze wtedy, gdy to słyszy.
- Ostatnio otrzymaliśmy wezwanie w nocy. Pani cały dzień się źle czuła i poszła spać. Mąż w trosce o jej dobrostan postanowił na śpiocha zmierzyć jej ciśnienie. Gdy człowiek śpi, ma niskie ciśnienie. Tak działa ludzka fizjologia. Pan wezwał nas w nocy, ta pani nie była świadoma, że do niej jedziemy. Żeby było bardziej absurdalnie, mężczyzna miał dwa stare aparaty słuchowe, przez co nie słyszał. Dlatego musiałem krzyczeć, tylko że gdy to robiłem, usłyszałem, że na niego krzyczę. Z automatu byliśmy na przegranej pozycji. Kto jest winien? Nikt. Jak z tego wybrnąć? Śmiechem.
Historia, która utkwiła w pamięci najbardziej?
- Gdy zsikał się na mnie trzynastomiesięczny bobas. Dzieciak, który doznał rozległych oparzeń. Pamiętam ten stres, gdy trzymałem dziecko na rękach, a morfina zaczynała robić swoje - oprócz działania przeciwbólowego, ma również działanie euforyczne i rozluźniające. Jego mama była spanikowana, ja trzymałem jej dziecko na rękach. Byłem przestraszony, bo trzymałem czyjś cały świat. Moje dwa bicepsy trzymały czyjeś wszystko! W sytuacjach stresowych pocę się, ale wtedy poczułem, że chyba jest za mokro i to nie ja. Jak każdy medyk mam swoje sukcesy i porażki, sukcesy chodzą po ulicach i na tym się skupiam, tego się trzymam.
Rozdzielenie kwestii światopoglądu od publicznego systemu ochrony zdrowia. W Polsce to możliwe? Stwierdza pan: "masz się kierować wyłącznie wiedzą medyczną, jak ci się nie podoba, to bądź lekarzem poza system, nie za moje pieniądze".
- W publicznym systemie nie ma miejsca na przekonania. U nas to się najczęściej sprowadza do tematów aborcji, antykoncepcji, krzywdzenia kobiet. Zapomina się o tym, że lekarz, korzystając z tych samych przepisów, mógłby odmówić np. transfuzji krwi. Jako człowiek, który płaci podatki i składkę zdrowotną, żądam, aby człowiek, który zajmie się mną i moimi bliskimi kierował się wyłącznie wiedza medyczną. Jeśli wiara w książki z pustyni sprzed kilku tysięcy lat przeszkadza w zapewnieniu mi i moim bliskim najwyższych możliwych świadczeń, to nie miejsce dla niego. To raz. Dwa - nie mam zamiaru za to płacić.
- Ja też mam swój punkt widzenia, światopogląd. Tu możemy się cofnąć do antyszczepionkowców. Człowiek, który obraża mnie w sieci, grozi mnie i moim bliskim, jest raczej człowiekiem, którego nie darzę sympatią, ale jest moim pacjentem. Jeśli nie potrafię z nim rozmawiać, a nie mam siły go edukować, bo to i tak niczego w tym momencie nie zmieni, siedzę cicho. Ale robię mu zastrzyk dokładnie tak, jak każdej innej osobie - żeby go nie bolało.
- Przez system zostałem zmuszony do tego, by nie patrzeć na wszystkich w ten sam sposób. Dlatego też zrezygnowałem z SOR-u. W dwóch ostatnich falach głównymi pacjentami byli antyszczepionkowcy. Ludzie, którzy własnymi decyzjami robili krzywdę nie tylko sobie - bo do tego mają prawo, ale innym ludziom. Państwowy system ochrony zdrowia to nie miejsce prezentacji swoich poglądów. W moim życiu nie ma kościoła, ale gdyby pacjent poprosił mnie o chrzest, zrobiłbym to, bo to jego potrzeby, a nie mój światopogląd.
Gdy ktoś pisze do pana, że chce zostać ratownikiem medycznym i czy to dobry wybór. Pana odpowiedź brzmi...
- Świetny wybór! Ale warunek jest jeden: możesz mieć jakąkolwiek motywację poza jedną - jeśli chcesz pomagać ludziom, to nie w pogotowiu ratunkowym i nie na SOR-ze.
Trochę przewrotnie.
- Okej, pomagamy ludziom, ratujemy ludzkie życie, leczymy ból, przyjmujemy porody. Na tym też polega nasza praca. Jeśli ktoś chce pomagać, szybko zderzy się ze ściana swoich emocji i bezsilności. Na jednego, któremu pomoże, będzie miał z 50 takich, przy których jedyne, co będzie mógł zrobić, to rozłożyć ręce i powiedzieć "ja też nie wiem". To szybko prowadzi do wypalenia i tego, że ludzie żałują.
- Natomiast jeśli ktoś szuka fajnej, ciekawej pracy, przygód, świetnie odnajduje się w zmieniającym środowisku, a przy okazji chce mieć wiedzę i umiejętności, które przydadzą mu się w całym życiu, to czekamy. A jeśli ktoś chce być ratownikiem medycznym w systemie, a ma w sobie zacięcie, że chce robić taką robotę na 110 procent - czekamy z otwartymi ramionami. Bo tylko z takimi ludźmi uda nam się walczyć o jakość w ochronie zdrowia. Ratownik medyczny to nie zawód na całe życie. Nie wyobrażam sobie siebie w wieku 50. lat wstającego o drugiej w nocy i szarpał się z naćpanym amfetamina dwudziestoparolatkiem. Szanujmy się.
- Jeśli ktoś chce zobaczyć druga stronę świata, oferujemy wycieczki do melin, poznawanie więźniów w aresztach, radzenie sobie z padaczką. Można poznać miejsca i ludzi, o których wam - ludziom spoza branży się tylko śniło.
Pan teraz jest ratownikiem czy influencerem?
- Gdybym musiał kiedykolwiek stanąć przed wyborem... Ja jestem przede wszystkim ratownikiem medycznym. Instagram jest cały czas dodatkiem - on wiele rzeczy ułatwia, wiele rzeczy utrudnia. Ale to coś, co robię w swoim wolnym czasie. Jestem przede wszystkim ratownikiem, osobą, która udziela pomocy w stanie nagłego zagrożenia życia i zdrowia.
- Instagram okazał się medium, dzięki któremu mogłem swoją pracę rozszerzyć. Mogłem mówić o profilaktyce, bezpiecznych zachowaniach. Ratownictwo medyczne jest taką samą częścią życia jak seks, narkotyki, wypadki samochodowe czy imprezy. Bo wszędzie tam jeździmy i się pojawiamy. A jeśli mogę edukować, a mam ten zaszczyt, że 111 tys. osób chce wiedzieć, co mam do powiedzenia, to brnę w to dalej. Bycie numerem jeden bywa i fajne, i trudne. Każdy może zapomnieć czy dany lek rozpuszcza się w dwudziestce soli i czy musimy go wstrzyknąć do kroplówki. Ja jestem na świeczniku i muszę to wiedzieć. Bo jeśli zapytam, to oznacza, że nie wiem, a ktoś zarzuci mi, że na Instagramie udaję.
***