Skończyła 101 lat. W czym tkwi sekret jej długowieczności?
Janina Tabisz pamięta pojawienie się we wsi pierwszego samochodu, telefonu, kuchenki gazowej, lodówki, telewizora, komputera, smartfonu. Przeżyła wojnę, PRL i niejedną trudną chwilę w życiu prywatnym. Ma 101 lat a nadal zachowuje sprawność fizyczną i umysłową — w czym tkwi jej sekret?
Katarzyna Adamczak, Interia.pl: Jak to jest mieć 101 lat?
Janina Tabisz (101 lat): Czytałam dawno temu książkę o starości, nie pamiętam autorki. O tym, że przychodzi zimno starcze, że nerwy się traci. Nie czułam ani tego zimna, ani tej starości jeszcze rok temu, jeszcze miesiąc temu. Dopiero teraz czuję, że stopy zimne, że trudno je rozgrzać. Ludzie sobie nie zdają sprawy, jak szybko takie rzeczy w starości przychodzą. Nieraz sobie o tym przypomnę i pomyślę, że dobrze ta autorka pisała.
- Na moje 101. urodziny przyjechały córki, wnuki, prawnuki i praprawnuki — nie spodziewałam się, że prawie wszyscy znajdą czas, było dużo emocji i szczęście, że wszyscy radzą sobie w życiu. Jak człowiek ich widzi, to sobie wtedy uświadamia, ile to już lat minęło.
Często mówi się o prawidłowej diecie seniora, czy je pani coś wyjątkowego, co pozwala zachować zdrowie?
- Co jem? Co mi dadzą. Co mi ugotują to zjem, ale nie jem już ciężkich rzeczy, bo żołądek nie strawi. Na śniadanie płatki owsiane, serki białe, chleb, szynki tyż czasem zjem, ale teraz to ja nie za mięsem — nie smakuje mi. Buraczki smażone, pomidory, jogurty — lubię. Kaszę gryczaną to przeważnie jem na kolację. Najbardziej lubię ziemniaki, tak po starodawnemu. Tylko jak gotują kapustę, to mnie aż skręca, bo już boję się ją jeść, a tak lubiałam. Ale jak córka zrobi gołąbki, to zjem. Raczej jem takie obiady, jak reszta rodziny, unikam tylko smażonego. Zresztą córka, która się mną opiekuje, wie, czego nie powinnam jeść i o to dba.
Jak dba pani o sprawność umysłową?
- Nic specjalnego nie robię, chyba mi Pan Bóg tak daje, że wszystko pamiętam. Nawet co mi kto powiedział dawno temu.
Jak wygląda pani dzień?
- Rozwiązuję krzyżówki, czytam, oglądam telewizję, staram się ciągle być na bieżąco z wiadomościami. Teraz już nie, bo palce mniej sprawne, ale dużo robiłam na szydełku. O, na choince wiszą bańki, aniołki, co je wydziergałam, a na Wielkanoc kurki i pisanki. Robiłam też obrusy, serwetki, obrabiałam chusteczki — robiłam to nawet na zamówienie.
Co panią najbardziej dziwi w dzisiejszym świecie?
- Co mnie dziwi? Hahaha, wszystko — można by powiedzieć. Ta to dawniej nie było nic, ani telewizora, ani telefonu, ale lampę naftową my mieli. Nie pamiętam kaganka, moja mama nam o tym opowiadała, ale u nas lampa naftowa wisiała pod sufitem.
- Telefonu też nie było we wsi. Może pan Sokólski miał. Ja urodzona we dworze, bo ojciec był ekonomem (takim zarządcą), ale my, dzieci nie mieliśmy wstępu do dworu, ani nawet do parku. Czasem jak koronkę odmawiam razem z radiem i ze mną mówi ktoś z Australii, z Ameryki trudno mi pojąć, jak to jest.
- Nie było samochodów, tylko wozy. A był we wsi taki kołodziej, co go nazywali "czworty pan", bo tak ludzie u niego koła, piasty do wozów zamawiali, że dwóch synów wykształcił. Kto wtedy do szkoły szedł? Skończyło się sześć klas i tyle, jak ktoś chciał do siódmej, to do gminy trzeba było chodzić. Wtedy nikogo nie było stać, żeby na studia pójść, a on obydwu synów posłał. We wsi był pan ze dworu, ksiądz, nauczyciel, a ten, co koła robił był czworty pan.
- Na gościńcu nie było asfaltu, ale bruk, a koła miały metalowe obręcze, jak jechały po tym bruku to było słychać tylko takie "trzask, trzask". Teraz jak mnie w karku czasem trzaśnie to sobie myślę "o jak te koła o ten bruk". A potem to już szybko poszło - przyszły gumowe koła, samochody i wszystko się szybko zmieniło.
- Trześniów też się zmienił. Te stare rody, które ja pamiętam to już wymarły. Pojawiły się nowe nazwiska, których nie znam. Młodzieży też nie ma, wszystko wyjechało. Pamiętam, jak po wojnie otworzyli Gdańsk, Śląsk to wtedy też wielu wyjechało, bo tam była praca i dobrze zarabiali. Teraz to stopniowo wyjeżdżają, ale dzieci coraz mniej się rodzi. Jak moja wnuczka szła do I Komunii to było 40 dzieci, a jak szła prawnuczka to 12 - 10. A zresztą, nawet na około po sąsiadach w każdym domu starzy ludzie, to skąd będą dzieci? Do tego młodych trza.
Przeżyła pani ponad wiek, widziała wielkie zmiany w historii. Który okres w życiu był dla pani najgorszy?
- Wojna. Ja wtedy byłam już panienką, a Niemcy do wsi wpadali, łapanki urządzali. Wojna to był czas ciągłego strachu. Ja potem miałam arbeitskarte to wiedziałam, że mnie nie wywiozą, ale koleżanki, koledzy to się musieli kryć. W domach nie spali, po lasach się chowali. Był nawet taki system: dawali sobie znać, że Niemcy jadą, żeby uciekać. Na moich oczach Niemcy zabili człowieka i mi do końca życia ten obraz już zostanie w pamięci. Potem, już po wojnie, to mnie aż do Rzeszowa do sądu ściągali, pytali, czy widziałam, kto strzelał, ale nie widziałam, bo to było w nocy, było ciemno.
Swoimi wspomnieniami z tego okresu Janina Tabisz podzieliła się z nami w artykule "Nie przeczytasz o tym w żadnym podręczniku. Stulatka opowiada o wojnie i Wielkanocy
A jaki był najlepszy okres w pani życiu?
- Po wojnie, jak już te kule przeszły. I jeszcze za dziecka. Gdy byłam mała, mieszkaliśmy we dworze. Mieliśmy kuchnię i izbę, komórkę i małą sień. Pamiętam, że moja mama chowała kury. Jak były mrozy, to robiła im klatki i do tej sionki je wstawiała. Do dziś pamiętam ten smród, jak się przechodziło, ale były tam w największe mrozy, jak tylko trochę zmalały to mama już je na pole wyganiała.
- Pamiętam też cukier. Słodyczy, czekolady, cukierków to tam nikt nie widział. Jeno cukier był w szafie, taki jak lodowa górka, tom se nieraz nożem poszła, uszczypałam tego cukru. Czekolady nie było, ale kakao tak. Pamiętam, jak do miski mama nalewała mleka, dała kakao, ocukrzyła, nadrobiła placka (takie pieczone pampuchy) i my tak wspólnie z tej miski jedli. To był rarytas. Z jedzenia przed wojną to pamiętam ziemniaki z kapustą i barszcz biały. Kisili mąkę żytnią z owsianą i każdy dzień zaczynał się od białego barszczu z chlebem, albo bobem - to była podstawa śniadania. Mieliśmy też własną krowę, jako jedyni ze służących, mama robiła masło i maślankę, mleka nigdy specjalnie nie lubiłam, ale jak mama szła na cały dzień do roboty, to się kroiło kromkę chleba i z tym mlekiem jadło i wystarczyło.
- Dobrze pamiętam też szkołę. W młodszych klasach mieliśmy tabliczki ścieralne: jedna strona na litery, druga na rachunki. Nieraz kazali w domu zadanie zrobić, zanim to doniósł do szkoły, to już nic na tej tabliczce nie było, bo się po drodze starło. W starszych klasach były kałamarze i pióra, to znowu trzeba było uważać na kleksy. Wtedy nauczyciele nie chodzili po klasie, tylko na podwyższeniu siedzieli całą lekcję. Mieliśmy nauczyciela — Wirstuk się nazywał. Na rysunkach wziął nas na pole i kazał kościół narysować, mnie to tak źle szło... On to zobaczył, wziął ołówek i zaraz ładnie poprawił. Lubiłam tego nauczyciela i bardzo zapadł mi w pamięć.
O życiu w szlacheckim dworze, już jako pokojówka, opowiedziała nam Janina Tabisz w 2023 roku: "Była pokojówką w szlacheckim dworze. Stulatka opowiada o życiu za dawnych lat
Gdyby mogła pani coś zmienić w życiu, co by to było?
- Jakbym mogła coś zmienić, nic bym nie zmieniła.
A czegoś pani żałuje?
- Żałuję, że jak nastały te nowoczesne telefony, to się nie nauczyłam. Wtedy myślałam, że mi stacjonarny wystarczy. Dziś wszystko w tych telefonach siedzi, sąsiad sąsiada nie widzi. Nawet dzieci "smerfują" - ciężko mi się na to patrzy.
- Żałuję, że nie mogłam się dalej uczyć. Mnie tak interesowały historia, geografia, nawet rachunki lubiłam. Zawsze też dużo czytałam. Gdzie ja w młodości o gospodarce myślałam, mnie wszystko interesowało. Ale pech chciał przyszła wojna i wydali mnie za mąż, na gospodarkę musiałam iść. Nie chciałam, ale Olszewska ciotka miała z Józkiem [mężem — przyp.red.] ohoho takie komitywy. "Głupia, będzie ci dobrze, gospodarkę ma, będziesz se sama gospodarzyła" - usłuchałam i gospodarzyłam. Wzięłam se jarzmo, alem przeżyła to jarzmo. I cieszę się, bo mam cztery córki, tylko żałuję, że nie mogłam ich posłać na studia, bo nie było pieniędzy, ale wszystkie mnie szanują i mają dobre życie - dziękuję za to Bogu.
- Chciałam się dalej kształcić. Naprawdę lubiłam szkołę, lubiłam się uczyć, dowiadywać nowych rzeczy. Miałam w szkole bardzo dobre stopnie i to mnie naprawdę interesowało, ale wtedy mało kogo było stać, żeby dzieci kształcić, a jak już to chłopców, nie dziewczynki. Kobiety na wsi miały być matkami i gospodyniami. Tej nauki, tego, że nigdy nie miałam szansy dalej się uczyć — tego żałuję.
Gdyby mogła pani dać sobie z przeszłości jakąś radę, to jak by ona brzmiała?
- Żeby się zdała na wolę boską. Życzyłabym jej wszystkiego dobrego i żeby miała swoją wolą i robiła po swojemu. Żeby nie słuchała doradców, bo oni czasem ci dobrze doradzą, a czasem nie.
Zna pani przepis na długie życie?
- Nigdy nie myślałam, że będę tyle żyć, choć moja mama dożyła 98 lat. Jedyne co, to zawsze się tylko modliłam, żeby na starość nie być dla nikogo ciężarem. Nie wiem, co trzeba robić, żeby długo żyć, ale wiem, że lubię żyć i nigdzie się stąd nie wybieram.
Zobacz również: Ma 96 lat. Bez ogórdek opowiada o zesłaniu na Sybir