Antonio Arceri: Kocham adrenalinę, kocham gotować i kocham Juventus
Gdy sławny hiszpański szef kuchni, Paco Perez, powierzył mu misję stworzenia w Polsce restauracji na miarę gwiazdki Michelin, Antonio Aricieri nie wiedział o Polsce nic. - Były bariera kulturowa, językowa, wszystko obce, wszystko inne - wspomina. Pięć lat później prowadzona przez niego gdańska restauracja ARCO by Paco Perez zdobyła wyróżnienie prestiżowego przewodnika, a on sam, choć od dawna kocha adrenalinę, gotowanie i Juventus, pokochał (z małymi wyjątkami) nie tylko polską kuchnię, ale i polską dziewczynę.
Agnieszka Maciaszek: Ile razy słyszałeś pytanie o to, dlaczego zamieniłeś słoneczną Italię na Polskę?
Antonio Aricieri: - To jest jedno z pytań, które w Polsce słyszę najczęściej (śmiech). Tak naprawdę to nie do końca był mój wybór. Urodziłem się w Kalabrii, wychowałem w małej, przepięknej wiosce Germignaga położonej nad jeziorem w północnych Włoszech. Potem przeprowadziłem się do Hiszpanii i byłem tam bardzo szczęśliwy. Sześć lat temu narodził się pomysł i dostałem misję otworzenia kolejnej restauracji Paco Pereza (uznany hiszpański szef kuchni - przyp. red) w Gdańsku. Wspomniałem mu kiedyś, że chciałbym pracować gdzieś poza Włochami czy Hiszpanią. Zatem to nie ja wybrałem Polskę, Polska tak jakby wybrała mnie, a właściwie to mój szef wybrał ją dla mnie.
Tak po prostu się zgodziłeś i powiedziałeś: "OK Paco, otworzę kolejną restaurację i zdobędę dla nas następną gwiazdkę?".
- Trochę tak było. Celem było stworzenie kolejnego gwiazdkowego miejsca. Zdobyłem swoją pierwszą gwiazdkę Michelin mając 30 lat. To dość szybko. Wtedy człowiek jeszcze niewiele wie o życiu i o sobie, choć wydaje mu się, że jest inaczej. Dlatego z radością przyjąłem to wyzwanie, bo zdawało mi się, że to będzie bułka z masłem.
A nie była? Wiedziałeś wtedy cokolwiek o Polsce?
- Nie wiedziałem nic. Wiesz, że ja nigdy wcześniej nie odwiedziłem Polski? Nigdy nie spotkałem też żadnego Polaka. To była terra incognita, zupełnie nowe doświadczenie. Wylądowałem tu w lutym 2019 roku. Było zimno, ciemno, poczułem, że opuściłem strefę komfortu, nie tylko tego mentalnego.
- Musiałem mierzyć się z różnymi problemami, choćby niechęcią lokalsów, że nagle jakiś Włoch panoszy się na ich lokalnym podwórku. Dowiedziałem się też, ile pracy wymaga samodzielne prowadzenie restauracji. Wszystkie te obliczenia, tabelki, dbanie o relacje z dostawcami, pracownikami, kontrahentami. Pochłaniało to mnóstwo energii, były bariera kulturowa, językowa, wszystko obce, wszystko inne. A potem przyszła pandemia i cały świat stanął na głowie. Wtedy poznałem kobietę, która niedługo zostanie moją żoną, szukamy właśnie domu. Okazało się zatem, że Polska zmieniła moje życie. Znalazłem tu swoje miejsce na ziemi.
Zdążyłeś się przez te 5 lat zadomowić?
- Zdecydowanie. Myślę, że w każdym kraju można znaleźć coś fascynującego. Gdy pracujesz na wybrzeżu Costa Brava, słyszysz: "Wow ten to ma życie, ciągła impreza", ale tak naprawdę wszystko powszednieje, a ty po prostu chodzisz tam do pracy, wiedziesz normalne życie - praca, dom, czasem jakieś wyjście ze znajomymi. Tu czy tam, taka sama rutyna. Ten moment, gdy przestajesz czuć się obco, gdy oswajasz miejsce, o którym możesz powiedzieć: "To teraz mój dom" jest chyba kluczowy. Czuję się tu naprawdę bardzo komfortowo, także z ludźmi. Południowcy są bardzo ekspansywni, tacy nawet inwazyjni. Ludzie w Polsce są za to nieco powściągliwi i to akurat bardzo lubię, mam spokojną naturę i pasuje mi to dużo bardziej niż włoska ekspresyjność.
- Do tego Polacy mają otwarte głowy, świeże pomysły. Obserwuję to zwłaszcza u młodszego pokolenia. Mają w sobie tą potrzebę pokazania światu, że umieją robić rzeczy na bardzo wysokim poziomie - nieważne czy jesteś DJ-em, czy projektantem, czy kucharzem. Oni chcą ciągle sięgać po więcej, bez kompleksów. Czują się po prostu Europejczykami, nie ma dla nich granic ani tych fizycznych, ani mentalnych.
Przeczytaj także: Andrea Camastra - szef kuchni, który nigdy nie próbuje swoich dań
Skoro już jesteśmy przy młodych dorosłych. Dużo mówi się ostatnio o Gen Z i ich zmianie podejścia do pracy. Funkcjonuje nawet w stosunku do nich takie określenie: "Pokolenie płatków śniegu". Dostrzegasz to w swojej kuchni?
- To dość złożone zagadnienie. Rozmowa o pokoleniach zawsze budzi emocje, nie unikniemy generalizowania. Natomiast warto podkreślić, że kiedy my mieliśmy po 20 lat, też byliśmy dla 40 czy 50-latków takimi "płatkami śniegu". Kruchość jest wpisana w młodość. Gdy nasi rodzice mieli po 20 lat, ich rodzice uważali ich za nieopierzonych. To chyba nieuniknione.
- Z drugiej strony nigdy wcześniej młodzi ludzie nie mieli tak łatwo jak teraz. Widzę w mieście nastolatki płacące telefonem za hulajnogi czy jedzenie. To oznacza, że mają swoje karty płatnicze, są pełnoprawnymi konsumentami. Ja w ich wieku dorabiałem w pizzerii i musiałem sobie za te pieniądze kupować bilet na autobus, którym dojeżdżałem do szkoły. A kiedy zostałem kucharzem i chciałem sobie kupić profesjonalny uniform od Bragarda, odkładałem każde euro, które udało mi się zarobić, żeby wreszcie na niego uzbierać. To dopiero była satysfakcja! Teraz wszystko jest bardziej dostępne - "chcesz to masz", może to też powoduje taki odbiór młodych ludzi przez starsze generacje. Natomiast ja mam w zespole 19-latka. Jest tak głodny wiedzy, w mig łapie wszystko, ciągle chce więcej. Dużo podróżuje, dużo się uczy, codziennie gromadzi nowe doświadczenia. To duża radość być częścią jego drogi i patrzeć jak się rozwija.
Twój zespół jest zróżnicowany nie tylko pod kątem wieku. Pracują z tobą ludzie z Filipin, Sri Lanki, Ukrainy, ty jesteś Włochem. Jak się zarządza w takim środowisku?
- Kiedy nie jesteś w swoim kraju i spotykasz innych ekspatów, to od razu łączy was jedna rzecz - tląca się gdzieś tam w sercu tęsknota za domem. Każdy, kto mówi, że nie zdarza mu się tęsknić, jest nie do końca szczery. Dlatego w takim środowisku, jak nasze, ważne jest stworzenie poczucia, że masz tu bliskie osoby; kogoś z kimś możesz dzielić radości i smutki, kogoś kto cię wysłucha. Można powiedzieć, że kluczowe jest dla mnie tworzenie takiej rodzinnej atmosfery. To coś więcej niż tylko praca, gdzie ludzie przychodzą aby odbębnić godziny i wychodzą. Mój zespół bawi się tym, co tu robimy, wszyscy bez wyjątku wkładają serce, by wszystko było tak, jak należy. Wtedy nie ma już znaczenia skąd jesteś, bo po prostu robisz to, co ma być zrobione.
Nawet surówkę z kiszonej kapusty?
- Masz mnie! (śmiech) Kapusta jest problematyczna. To trochę trauma z czasów pandemii, kiedy, aby przetrwać, przygotowywaliśmy obiady z dostawą. Byłem wtedy w Polsce dość krótko, a to pozwoliło mi poznać domowe klasyki kuchni polskiej. Kapusta była na "warsztacie" prawie codziennie. Robiliśmy z niej surówki, zupę, dodawaliśmy do różnych dań. Jej intensywny zapach, o ile można to nazwać zapachem, unosił się w powietrzu, gdy otwierało się duże pojemniki, w których była dostarczana. Potem trzeba było ją wyciskać, żeby nie była zbyt wilgotna. Dłonie miałem przesiąknięte kapustą kiszoną - sama rozumiesz, można mieć uraz (śmiech). Co ciekawe, lubię, ba, nawet kocham ogórki kiszone, ale kiszona kapusta jest jednak produktem, do którego wciąż nie mogę się przekonać. Robię postępy, miałem do niej kilka podejść, ale jednak nie, to zupełnie nie mój smak. Podobnie mam z kimchi - jakoś do mnie nie przemawia.
Nie dałbyś jej swojej włoskiej rodzinie do spróbowania przy pierwszym kontakcie z polską kuchnią?
- Zdecydowanie nie! Jak na pierwszy raz to mógłby być dość szokujący smak (śmiech). Buraki są dużo przyjemniejsze w odbiorze, słodkie i łagodne. Jestem naprawdę wielkim fanem polskiej kuchni. W menu mamy ostrygę z barszczem - to jest ukłon w stronę polskiej tradycji i kulinarnych inspiracji południem Europy.
To był dość egzotyczny mariaż.
- To prawda. Żeby było zabawniej w tej historii łączą się jeszcze polskie i francuskie tradycje. Byłem w Paryżu i jadłem ostrygę z winegretem - to była odświeżająca i bardzo ciekawa kombinacja. A jakiś czas później przy wigilijnym stole babcia mojej narzeczonej podała tradycyjny polski barszcz na zakwasie z buraków. Ten intensywny smak przywołał wspomnienie paryskiej ostrygi. To było jak błysk. Pamiętam, że wszedłem do naszej kuchni w Arco i powiedziałem: "Psujecie nam pizzę keczupem, to ja teraz też zrobię coś takiego tylko w drugą stronę". Tak właśnie powstała nasza sławna ostryga z barszczem, którą wszyscy kochają (śmiech).
Ale zanim zacząłeś te eksperymenty staraliście się trafić w gusta Polaków bardzo hiszpańskim menu. Nie udało się?
- Pierwsze menu w Arco zostało 1:1 przeniesione z Miramar (gwiazdkowej restauracji Paco Pereza w Llançá na Costa Brava - przyp. red.). Polska była zupełnie nową lokalizacją, więc nie wiedzieliśmy, co tu może zagrać. Uznaliśmy więc takie rozwiązanie za bezpieczne. Tymczasem okazało się, że dla Polaków owoce morza w tej postaci są za intensywne - były głosy, że to jest za słone, za surowe, dziwne, a byliśmy przecież nad morzem. Po rozmowach z ludźmi, tutaj i zagranicą, zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że Polacy nie znają owoców morza, stosunkowo rzadko jedzą ryby, a co dopiero małże, ostrygi czy krewetki. Sporo ludzi nigdy nie jadło kalmarów czy ośmiornicy.
- To było dla mnie tak samo szokujące, jak i odkrywcze. Ja nie rozumiałem kapusty kiszonej, Polacy nie rozumieli owoców morza w takim natężeniu - często surowych, o specyficznej konsystencji. Dla mnie ostryga w ustach to kwintesencja Hiszpanii. Zamykam oczy i czuję morze, wiatr, który owiewa moją twarz. To jest dla mnie prawdziwie orgazmiczna przyjemność. A potem patrzę jak moja narzeczona je kanapkę z serkiem i zastanawiam się, jak ona może jeść coś takiego na śniadanie. Jednak widzę, że jej ten serek sprawia taką przyjemność jak mi ostryga, a ostatecznie chodzi przecież o to, żeby mieć z jedzenia radość. W tym roku zobaczyłem zresztą pierwsze zwiastuny zmian. Przychodzą już do nas ludzie, których kochają owoce morza i wiedzą, że tu dostaną najlepsze, ale i tacy, którzy mówią, że nie lubią, ale chcą spróbować. Jedzą i zaczyna im smakować, zaczynają rozumieć.
Fakt, że Gdańsk, czy szerzej Trójmiasto są miejscami bardzo turystycznymi pomaga rozwijać takie koncepty jak Arco?
- Jak najbardziej. Powoli, ale bardzo prężnie, rozwija się w Europie turystyka kulinarna. Teraz, gdy na mapie Polski zaświeciła kolejna gwiazdka Michelin, turyści mają jeszcze jeden powód, by odwiedzić Gdańsk, który sam w sobie ma turystom naprawdę dużo do zaoferowania. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to powód jedyny, ale wyobrażam sobie, że takie miejsca jak Arco mogą być także wabikiem, dla tych, którzy chcą odkryć nie tylko zabytki, ale mają na swojej liście priorytetów także doświadczenia kulinarne.
Przyjechałeś do Polski z misją stworzenia kolejnej gwiazdkowej restauracji Paco Pereza, zajęło ci to pięć lat, otrzymaliście gwiazdkę Michelin w czerwcu 2024 i jak do tej pory jest to jedyna restauracja z tym wyróżnieniem na Pomorzu. Dlaczego akurat ta?
- Odpowiedź "Dlatego, że jest najlepsza" pewnie cię nie usatysfakcjonuje? (śmiech).
Jakbyś zgadł (śmiech).
- Trzeba zatem zacząć od Paco Pereza i jego podejścia do biznesu. On ma umysł inwestora, otwiera kolejne restauracje z myślą o inwestycji tam, gdzie jest potencjał. Gdańsk był dla niego kolejnym takim miejscem. Wiedział, że jeśli będziemy ciężko pracować i robić wszystko jak należy, to to się opłaci nie tylko finansowo, ale też wizerunkowo. Ten pomysł nie zrodził się "ot tak", on dojrzewał od 2016 czy 2017 roku. Włożyliśmy w to miejsce mnóstwo pracy i serca. Wielu ludzi nie rozumie, ile trzeba poświęcić, aby spełniać kolejne marzenia; ile stresu i nerwów może to kosztować, zwłaszcza, gdy nie znasz środowiska, w którym się poruszasz. Zresztą gwiazdka to nie tylko docenienie jedzenia, to całokształt tego, co i jak tu robimy. Doświadczenie, które serwujemy naszym gościom, spełniona obietnica.
Wyróżnienia są waszym najważniejszym celem?
- Tak, gwiazdki są naszym celem, to w kulinarnym świecie odpowiednik Oscarów. Każdy szef, który jest już na odpowiednio wysokim poziomie i mówi, że nie myśli o gwiazdce, mija się z prawdą. To marzenie absolutnie każdego. Oczywiście ważne jest jedzenie i dbanie o to, aby goście czuli się usatysfakcjonowani. W końcu to dla nich tu jesteśmy i jedno nie wyklucza drugiego. To dokładnie jak z piłkarzami - czerpią radość z dopingu, jaki dają im kibice, ale ostatecznie celem każdej drużyny jest Puchar Świata. Widzisz radość, błyskają flesze, są wywiady i gratulacje, ale za tym kryje się ogrom poświęceń i lata pracy. Poświęcasz wszystko - miłość, rodzinę, przyjaciół, swoje pasje. Dosłownie wszystko jest podporządkowane temu, co robisz. Włoska badaczka, Rita Levi-Montalcini, uhonorowana nagrodą Nobla w dziedzinie medycyny zwykła mawiać, że nie nigdy nie wyszła za mąż, bo poślubiła naukę i to jest kwintesencja tego, o czym mówię. Albo się w coś angażujesz i ponosisz wszystkie związane z tym konsekwencje, albo się rozdrabniasz, co nie służy drodze do mistrzostwa.
Nadchodzi ten moment, gdy jednak zaczynasz się rozdrabniać?
- Tak! Myślę, że to się dzieje właśnie teraz. Powoli myślimy z moją narzeczoną Agnieszką o tym, aby znaleźć dom i założyć rodzinę. To już nie tylko etap planowania. Tylko, że to nie mogło się zadziać wcześniej, bo wtedy coś byłoby kosztem czegoś innego. Na tym etapie myślę już, że mogę pewne rzeczy odpuścić, ale ich nie zaniedbać.
Czyli powoli docierasz do kolejnego etapu. A jak zaczęła się twoja historia z gotowaniem?
- Prawdę mówiąc, jak to włoscy chłopcy, chciałem być piłkarzem. Trenowałem trochę, ale kompletnie się do tego nie nadawałem. Kiedy byłem w szkole średniej, trzeba było określić kierunek kształcenia. Miałem z tym ogromny problem, stałem w kuchni żaliłem się mamie i ona powiedziała: "A może chciałbyś spróbować zostać kucharzem?". Spróbowałem i w wieku 19 lat, tuż po zakończeniu szkoły, wyjechałem do Hiszpanii i zacząłem pracować u Paco Pereza w Miramar. Były darmowe staże, ciężka praca po kilkanaście godzin, ale ja byłem ambitny i chciałem więcej i więcej. Pochłaniało mnie to bez reszty. Odkryłem swoje powołanie.
Paco Perez jest uznanym szefem kuchni i kulinarnym autorytetem znanym szeroko nie tylko w Hiszpanii, ale i w całym kulinarnym świecie. Jak wyglądają wasze stosunki po 18 latach wspólnej pracy? To wciąż twój szef i mentor, czy ta relacja ewoluowała już w stronę przyjaźni?
- Z perspektywy tych 18 lat rzeczywiście dużo się zmieniło: od szefa, nauczyciela, mentora po mojego drugiego ojca. Zawsze powtarzam, że Paco to mój drugi ojciec, który nauczył mnie nie tylko jak pracować, ale pokazał też, jak żyć. Gdy zaczynałem pracę u niego, nie wiedziałem nic ani o gotowaniu, ani o życiu. To zaszczyt, że teraz mogę go nazwać swoim przyjacielem. Jesteśmy w bardzo przyjacielskich stosunkach, co nie zmienia faktu, że mam do niego ogromny szacunek, jako do człowieka i szefa kuchni, który wynika przede wszystkim z tej naszej relacji, a nie z autorytetu przełożonego.
Jak się pracuje z kimś tak utytułowanym, powszechnie znanym i docenianym?
- To jest dość specyficzne, a równocześnie trudne do wytłumaczenia. Na świecie jest mnóstwo dobrych szefów kuchni, ale tych wybitych jest zaledwie garstka i Paco do nich należy. Możliwość pracy z kimś takim daje ogromne możliwości nauki i rozwijania potencjału. Widzę to wyraźnie kiedy Paco wpada do Gdańska i przychodzi do kuchni. Ludzie są pod wrażeniem, a równocześnie bardzo się stresują, że ktoś taki patrzy na ich pracę. Ja mogę sobie z nim ucinać pogaduchy podczas gotowania, bo jesteśmy ze sobą mocno zżyci, ale do tych, którzy go nie znają, to po prostu "mistrz Paco" i samo jego pojawienie się budzi respekt.
To przekłada się na to jakim jesteś szefem?
- Zdecydowanie. Jestem tu odpowiedzialny za dużo różnych rzeczy, ale przede wszystkim za mój zespół. Muszę być matką, ojcem, psychologiem. Dawać wsparcie, motywować, a kiedy trzeba- poprawiać. Staram się to wszystko ogarniać, choć przyznam, że bywa ciężko. A robię to nie dlatego, że ktoś mi kazał, albo, że tak piszą w książkach. Robię to z potrzeby serca. Wiem, jak bardzo mój zespół potrzebuje poczucia, że jesteśmy razem, niezależnie od tego, co by się działo. Część ludzi jest tu ze mną od samego początku, przetrwaliśmy razem bardzo dużo, łącznie z pandemią i niepewnym czasem tuż po niej. To nas wzmocniło i bardzo zbliżyło. Dlatego mogę powiedzieć, że to coś więcej niż moja praca, to całe moje życie.
A tworzenie menu to też praca zespołowa, czy raczej teatr jednego aktora?
- Inspirujemy się nawzajem, jednak ostatecznie odpowiedzialność za kształt karty spoczywa na mnie. Zarówno od strony jakościowej, jak i kosztowej. To nie tylko skomplikowany proces twórczy, ale także dużo matematyki i obliczania kosztów. Inspiracji szukam dookoła - była muzyka The Beatles, była manga, była też po prostu natura. Zdarza się, że coś ze mną mocno rezonuje, a potem odbija się w karcie. Pokażę ci coś. To póki co ściśle tajne, ale da ci to pogląd jak pracuję. Układam to sobie w głowie, a potem robię szkice - wypisuję składniki, testuję te dania. Tak wygląda wstępna koncepcja menu na 2025 rok - dużo pomysłów, które trzeba zweryfikować. Wymyślam sobie jakiś produkt i dobieram do niego dodatki, mając na uwadze także lokalne produkty. Potem to skalujemy, przygotowujemy i sprawdzamy jak smakuje, a potem liczymy, ile nas kosztuje wytworzenie takiego dania. Czasem moje idee są boleśnie weryfikowane przez Excela (śmiech). Okrutne, ale taką mamy rzeczywistość i jeśli mówimy o inspiracjach, to najważniejsze, żeby być fair wobec siebie i wobec gości. Można uprawiać storytelling, dorabiać do tego wielkie historie, ale ostatecznie prowadzimy tu też biznes na bardzo wysokim poziomie, a jakość kosztuje.
Bezduszność tabelek kontra wolność kreacji. A jak odbierają twoje propozycje wasi goście?
- To wszystko bardzo zależy - jest ekscytacja, zaskoczenie, czasem rozczarowanie. Ja mogę stworzyć najlepsze menu mojego życia, ale ktoś ma gorszy dzień, pokłócił się z kimś, ma kłopoty. Czasem w grupie pojawia się osoba, która zaczyna narzekać, co rzutuje na odbiór całości. Wtedy ta kolacja będzie smakowała inaczej, niż wtedy, gdy okoliczności byłyby inne. Najczęściej chodzi o to, z kim i w jakich okolicznościach siadamy do stołu. Mój dziadek mieszkał w niewielkim domku, w małej uroczej wiosce. Gdy cała rodzina zjeżdżała do niego, nie było miejsca, aby wszystkich pomieścić w domu, ale obok był garaż, w którym ustawiano stół. Jedliśmy przy nim, ciesząc się sobą. To na pewno nie były jakieś wyszukane rzeczy, ale radość z bycia razem przy jednym stole to moje najlepsze wspomnienie z dzieciństwa. Taką atmosferę staram się tu tworzyć, bo wszystko zamyka się w tej jednej chwili, która może być tą najlepszą.
Skoro już przy szczęściu jesteśmy. Co jest twoim comfort food?
- Zdecydowanie zawsze i na zawsze pizza! Bez keczupu i ananasa (śmiech). Ale kiedy wracam do domu, do Włoch, mama zawsze robi mi makaron z sosem bolognese i parmezanem. Nigdzie nie smakuje tak, jak u niej. W ogóle miałem w życiu mnóstwo szczęścia - mam obok mamę, siostrę, grupę oddanych przyjaciół, z którymi znam się od podstawówki. Komfort to mieć do kogo wracać, mieć pewność, że będą z tobą na dobre i na złe. W dniu, w którym odbierałem pierwszą gwiazdkę dla Arco, z Włoch razem z moją mamą i siostrą, przyleciał mój przyjaciel - wiedział, że to jeden z ważniejszym momentów mojego życia. Popłakałem się z radości. To są te momenty dla których warto żyć.
A gdybyś nie był kucharzem to kim byś był?
- Wiemy, że nie piłkarzem (śmiech). Pewnie architektem albo projektantem odzieży. Zawsze kręciło mnie projektowanie. Na pewno odnalazł bym się gdzieś pomiędzy wieżowcami i ciuchami (śmiech). Chyba dlatego tak lubię projektować dania w moim kajecie.
Czujesz się bardziej kucharzem czy szefem kuchni?
- Nie lubię słowa "chef". Zawsze przedstawiam się jako kucharz, bo przecież jestem kucharzem. Ale nie tym stereotypowym zajeżdżającym się na śmierć, uzależnionym od alkoholu czy innych substancji. Nawet nie palę, choć przyznam, że lubię dobre wino i whisky, jednak daleko mi do nadużywania. Jeśli jestem od czegoś uzależniony, to chyba od adrenaliny, bo w kuchni, tak jak na boisku cała, drużyna ciśnie na wynik. Kocham to uczucie, kocham gotować i kocham Juventus.
Dużo w tym pasji i miłości
- To prawda. Trzeba tylko uważać, aby pasja nie zamieniła się w obsesję, bo wtedy z miłości nie zostanie już nic.
***
O jedzeniu, czyli o życiu to autorski cykl wywiadów i artykułów skupiony wokół kultury kulinarnej. Przeczytacie tu o inspiracjach i osobistych historiach związanych z jedzeniem. To wędrówka w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: jak jedzenie kształtuje tożsamość, wpływa na relacje międzyludzkie, a bywa, że buduje mosty między, tylko z pozoru, odległymi krainami, aby na koniec stać się pretekstem do odkrywania siebie i świata.
Aga Maciaszek - pasję do poszukiwania nowych smaków i zapachów łączy z miłością do podróżowania i zamykania jedzenia w apetycznych kadrach. Wierzy, że kulturę można opowiedzieć językiem smaku. Zawsze ciekawa ludzi i ich historii.
Czytaj także:
Przemek Klima: Nie można ciągle być "na baczność", trzeba też czasem poluzować swój gorset
Artur Skotarczyk: Mamy wyzerowany margines błędu, nie ma u nas miejsca na pomyłki
"Przepisy są jak stare nuty" - Luca Cesari o włoskiej kuchni i powrocie do korzeni